poniedziałek, 26 października 2009

Rok 2012: kalikanci pilnie poszukiwani

Wyobraźmy sobie, że zgodnie z przewidywaniami fachowców, w roku 2012 Polskę dotyka problem przesyłu elektryczności. Nasze "dzielne myszki" zamiast robić coś w kierunku polepszenia sytuacji, wolały kilka lat przeznaczyć na spory w kwestii wyższości metody przesyłu prądu dzięki specjalnie skonstruowanym do tego celu "prądowozom", z których równie wyspecjalizowanymi wiaderkami ludzie czerpaliby go do swoich domów, nad pomysłem genetycznie zmodyfikowanego najpopularniejszego ptaka w naszym kraju - gołębia "obsrajdacha", który przysiadając na parapetach naszych domostw, przekazywałby energię wyprodukowaną podczas lotu, zmagazynowaną w specjalnym akumulatorku pod piórami (zastanawiam się także czy znalazłby się jakiś sposób na przetworzenie ichniejszych wszechobecnych kup na energię elektryczną?).

W przypadku zaistnienia takiej właśnie sytuacji, lepiej byłoby chyba powrócić do starych wysłużonych przedmiotów, które pomagały nam w codziennych czynnościach oraz umilały nam życie, funkcjonując zupełnie bez użycia elektryczności. W kwestii interesujących nas organów, silniki elektryczne musielibyśmy zamienić z powrotem na ciężką pracę kalikantów - osób, które za pomocą ruchu pedałów dźwigowych bądź ręcznych dźwigni doprowadzały niezbędne powietrze do miechów.

Zainspirowany tematem, postanowiłem poszukać takich zapomnianych już instrumentów. Kto by pomyślał, że to samo powietrze tłoczone tylko inną metodą może tak znacznie wpłynąć na charakter instrumentu? Posłuchajcie zatem jak niezwykle ciekawie i inaczej brzmią takie instrumenty, które jeżeli nie jako antidotum na brak elektryczności (oby taki czas nie nastał), mogłyby świetnie sprawdzić się w dobie globalnego oszczędzania energii.



poniedziałek, 19 października 2009

"Viator" w katedrze

15 października 2009 w bielskiej katedrze pw. św. Mikołaja miał miejsce niezwykły koncert organowo-syntezatorowo-wokalny Józefa Skrzeka pod tytułem "Viator".
Chciałbym podzielić się z Wami moimi wrażeniami oraz zapewnić wszystkich tych, którzy obawiają się takich muzycznych eksperymentów, że śmiało i w ciemno można, a nawet należy w przypadku sprzyjających ku temu okoliczności wybrać się na taki koncert.

Szczerze przyznam, że przed samym koncertem miałem mieszane uczucia, jednak już po pierwszych dźwiękach wiedziałem, że może być zupełnie inaczej niż założyłem. Tak też było. Prawie półtorej godziny nieustannej gry i śpiewu Józefa Skrzeka wywarło na mnie niesamowite wrażenie. Dynamiczna, ciekawa harmonicznie i jak najbardziej przemyślana muzyka, popłynęła spod palców śmigających po klawiszach konsoli organowej oraz świetnie brzmiącego Mooga. Jeżeliby dodać do tego jeszcze unikalne brzmienie mojego ukochanego instrumentu katedralnego (który to raz udawał samego Mooga, a raz na przykład szkockie dudy) oraz przestrzeń katedry tak doskonale wypełnioną tego wieczoru zupełnie nieziemskimi dźwiękami i nietuzinkowym śpiewem kompozytora-odtwórcy, otrzymam zagadkową mieszankę wybuchową. Zagadkę muzyczną, której rozwiązania powiem szczerze nie znam. I chyba nigdy w pełni nie zrozumiem tego, co było mi dane tego wieczoru usłyszeć oraz przeżyć. Takie zupełnie mi obce zestawienie instrumentów, brzmień i dźwięków w połączeniu z widokiem artysty grającego niczym w transie, zupełnie oderwanego od ziemi, tak bardzo pochłoniętego przez muzykę, pozwoliły mi jednak przeżyć właśnie coś niezrozumiałego, ale za to wzniosłego i na pewno niezapomnianego.

Niestety nie posiadam żadnej dźwiękowej pamiątki z tego koncertu. Zaproponuję Wam jednak "rzucić uchem" na fragmenty innych koncertów.





Warto zatem poświęcić trochę uwagi temu człowiekowi. Muzykowi i kompozytorowi, który chce dzielić się z nami swoim darem właśnie poprzez swą zaczarowaną muzykę. Poniżej proponuję również fragment utworu "Adagio Angelus" skomponowanego i wykonanego na organach przez Józefa Skrzeka do genialnego filmu "Angelus".

piątek, 9 października 2009

Oczy szeroko... zamknięte

Pozostając w nurcie utworów metafizycznych, chciałbym zaproponować Wam kolejne ponadczasowe arcydzieło, które przy niewielkim wysiłku wyobraźni i z pomocą kilku wskazówek, zaczaruje nas oraz wprawi w stan ekstazy, w której dreszcze przeszywające całe ciało będą gwarantowane i pewne. Pewne jak coś tajemniczego i zagadkowego, co nigdy nas nie ominie. Coś, co ma nad nami i wszelkim stworzeniem absolutną władzę. Coś, czego nie potrafimy i nigdy nie będziemy potrafili oszukać. Wreszcie coś, wobec czego wszyscy stajemy się równi. Panie i panowie, miejcie oczy szeroko... zamknięte. Przed nami przeciwwaga ukochanego przez nas życia - ŚMIERĆ - w swoim tajemniczym tańcu.

Zacznijmy jednak od narodzin "cudownego dziecka". Tak bowiem nazywano pewnego francuskiego bobasa, który w wieku 2 lat nabył umiejętność pisania i czytania. Nic więc dziwnego, że pierwszy koncert w wieku lat pięciu, czy też pierwsza symfonia skomponowana w wieku szesnastu lat, nie stanowiły żadnego problemu dla Camille Saint-Saëns'a, bo o nim właśnie mowa. Podobnie musiało być z poematem symfonicznym "Danse Macabre", który ten sam Kamil w roku 1874 naszkrobał jako ilustrację muzyczną do wiersza francuskiego poety Henry’ego Cazalisa.

Czy takie symfoniczne dzieło nie straci swojego charakteru, barwy i wyrazistości, kiedy wykona się go na jednym tylko instrumencie? Jeżeli tym instrumentem będą świetnie brzmiące organy, przy których zasiądzie najwyższej klasy organista, jakim z całą pewnością jest Raúl Prieto Ramírez, przekonacie się, że obraz ten z całą pewnością zachowa, a może nawet zwiększy swą wartość.

A oto kilka obiecanych wcześniej wskazówek, które zapewne bez problemu uda się Wam odnaleźć w poniższej transkrypcji organowej.

Wyobraźmy sobie głęboką ciszę, z której wyłania się zegar wybijający godzinę dwunastą. Słychać już ciche kroki nadchodzącej Śmierci, która skocznym dźwiękiem nawołuje duchy do tańca. Pojawia się świszczący wiatr, który zwiastuje nadejście upiorów. Te w towarzystwie tajemniczej melodii zaczynają swój walc. Wirujący motyw przeplata się wygrywany przez Śmierć na różnych instrumentach. Napięcie powoli narasta by ostatecznie wybuchnąć pełną mocą. Co chwilę słychać stukanie kości szkieletów. Pojawiają się nowe duchy, które dołączają do tego energicznego tańca. Po chwili muzyka powoli cichnie. Cisza ta to jednak tylko zwiastun kolejnej burzy, bowiem zjawy długo nie wytrzymują i ponownie rzucają się do opętanego walca. Wszystko nabiera szaleńczego rozpędu, by w rezultacie urwać się gwałtownie. Spłoszone upiory wycofują się, kolejny raz nastaje cisza, którą tym razem przerywa delikatne pianie koguta zwiastujące nadejście dnia rozpraszającego cienie nocy. Delikatna melodia, w której daje się jeszcze słyszeć pewnego rodzaju szemranie sugerujące odchodzące w zaświaty widma, z miejsca, w którym przed chwilą górowała upiorna atmosfera, przenosi nas w świat spokoju. Spokój ten trwał będzie jednak tylko do czasu, kiedy to Śmierć kolejny raz da znak zachęcający spoczywające w grobach szkielety do tajemniczego tańca.




Na marginesie polecam genialne dzieło średniowiecznego malarza Bernt'a Notke - "Taniec Śmierci" z kościoła św. Mikołaja w Tallinnie.

czwartek, 1 października 2009

Spotkanie dwóch Mistrzów

Któryś tam dzień roku Pańskiego powiedzmy około 1720. Mistrz Jan Sebastian Bach popijając w swoim mieszkaniu trzecie już w tym dniu piwo, kreśli niemalże na kolanie - z racji przelewających się już przez jego klawesyn stert nut - "taką sobie toccatkę F-dur", nie mając zupełnie świadomości, że za dwieście lat z hakiem pojawi się na ziemi drugi Mistrz, który uczyni z tego niepozornego - w mniemaniu kompozytora - dziełka, jedno z najbardziej metafizycznych cudów na świecie. Energetyczna, ale zarazem wyważona, mądra i odkrywcza, wirtuozowska i tętniąca życiem, a więc jednym słowem fenomenalna interpretacja popełniona przez Tona Koopmana, w której precyzja krzyżuje się z emocjami, pozwala nam zaznać najpotężniejszej siły jaką dawać może barokowa muzyka organowa.

Owo wyraziste zrozumienie kompozytora z wykonawcą jakie emanuje z tej interpretacji, pozwala nam również odnieść wrażenie, jakby ci dwaj panowie siedzieli przy tym piwie razem, w jednym czasie i jednym miejscu. A jedna z ich zapewne wielu rozmów mogłaby wyglądać mniej więcej tak:

- Co tam dzisiaj tworzycie panie Pach?
-
Po pierwsze primo drogi Tonku to nie Pach, tylko Bach. Po drugie primo ultimo nie tworzę, tylko jak widzisz szkrobię sobie takie tam skoczne dziełko. A propos. Od tej cholernie wysokiej ławki i mojego jak wiesz zaledwie stu sześćdziesięcio ośmio centymetrowego wzrostu, dzień w dzień naciągać muszę moje biedne nogi, a to skutkuje znowuż obolałością miejsca, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.
- Skończmy z tymi eufemizmami, czyżby Jaśku bolała cię dupa?
- Yyyy... niemniej jednak, czy byłbyś taki miły i machnął to jutro za mnie po sumie kochany Kupmanku?

- Janie, przecież wiesz, że nie ma sprawy. Ale czy nie mógłbyś
kochany chociaż raz powiedzieć wprost, że znowu chodzi ci o tę Annę Magdalenę, a nie o jakąś tam ławkę i twoje obolałe eufemizmy?

Gdyby do tej toccaty, jakby "uszytej na miarę" podczas właśnie takiego spotkania dwóch Mistrzów, dodać jeszcze soczyste brzmienie jednego z najbardziej znanych instrumentów niemieckich - organów Schnitgera z Hamburga, w których pomimo zniszczeń jakich doznały w trakcie II wojny światowej zachowało się ponad 80% piszczałek pochodzących z 16 i 17 wieku, otrzymamy mieszankę niemal wybuchową, do słuchania której w sposób niewywołujący uszkodzeń zarówno nas samych, jak i naszego otoczenia, potrzeba już tylko stalowych nerwów. Zatem skwituję krótko: powodzenia!



Na marginesie wspomnę tylko o nieco bardziej śmielszych "interpretacjach" rzeczonej toccaty dokonywanych przez różnych ezoteryków, którzy traktują ten utwór jako jeden z najbardziej symbolicznych na świecie, jako utwór-klucz do wszystkich tajemnic życia. Wyodrębniając w nim 7 części, przyrównują je do 7 dni stworzenia świata oraz do 7 czakramów. Traktują go jako drogowskaz w duchowej podróży. Nie wierzycie a do tego jeszcze znacie angielski? Zobaczcie sami!