piątek, 24 grudnia 2010

Świąteczny maksymalizm

Wesoły świąd!
O tym wszechobecnym w okresie grudnia haśle pisałem już w zeszłym roku, namawiając wszystkich do spowolnienia, zadumania, czy wreszcie sięgnięcia po wynalazek minimalizmu. A co w tym roku? W tym roku przewrotnie sięgniemy po stworzone przeze mnie specjalnie na takie okazje określenie maksymalizmu - czyli "dużo dużo i jeszcze więcej, ale bez przesady".

Pozwólcie zatem, że dziś, u progu świątecznych szaleństw, zarzucę Was garścią propozycji: mało, średnio i jak najbardziej świątecznych. Skoro tak, to zacznę nie tak jak narzuca nam to Zbigniew Wodecki - "od Bacha", ale wręcz przeciwnie - od Mozarta. 5 grudnia obchodziliśmy 219 rocznicę śmierci, a 27 stycznia będziemy świętować 255 rocznicę urodzin tego wielkiego Austriaka. Pomyślałem sobie, że to dobra okazja do zaprezentowania Wam - nie pierwszy już raz na tym blogu - jego dokonań muzycznych, które niestety rzadko związane są z muzyką organową. Będzie to skonstruowana przez holenderskiego organistę Martina Mansa zabawka-mix, wpisująca się jak najbardziej w nurt mojego muzycznego maksymalizmu, improwizacyjna i żartobliwa zagadka na temat Mozarta pod wszystko mówiącym tytułem: "jaka to melodia?".

Dla wszystkich, którzy poprawnie rozpoznają wszystkie sprytnie zmiksowane utwory Mozarta, mam oczywiście nagrodę - kieliszeczek "Finlandii", jakże maksymalistycznej kompozycji Jeana Sibeliusa w doskonałej aranżacji Markusa Wargh'a, który grając z taką lekkością oraz pewnością tego, że każde dotknięcie klawiatury jest przez niego w 100% przemyślane, udowadnia słuchaczom, że organy w konkursie różnorodności brzmień, nie mają sobie równych. Bo oto znowu za pomocą jednego człowieka, a konkretniej czterech kończyn i - co w tym przypadku bardzo dobrze słyszalne - mądrej oraz solidnie naoliwionej głowy, słyszymy dokładnie całą orkiestrę. Ale żeby nie być gołosłownym, proszę sobie porównać to wykonanie z oryginałem orkiestrowym.




Na koniec tego przedświątecznego kramu zapraszam na coś bardziej związanego z tym okresem i polskością: zapomniany, zakurzony, grywany niestety bardzo rzadko, znany większości tylko z faktu skomponowania melodii do słów Roty, chociaż swym wielkim talentem kompozytorskim i swą wirtuozerią z pewnością zasłużył sobie na ważne miejsce wśród polskich kompozytorów - Feliks Nowowiejski. Zapraszam na jedną z piękniejszych polskich fantazji bożonarodzeniowych - Fantazja "Boże Narodzenie w Prastarym Kościele Mariackim w Krakowie". Nagranie to jest mi tym bardziej bliższe sercu, ponieważ zostało wykonane przez Pana Jerzego Kuklę na "moich" organach katedralnych w Bielsku-Białej. Mam nadzieję, że ta właśnie interpretacja sprawi Wam dużo radości, której w połączeniu z dużą ilością zdrowia życzę wszystkim: czytelnikom i miłośnikom muzyki płynącej z nieodgadnionego wnętrza króla instrumentów! Wszystkiego!

środa, 15 grudnia 2010

Lista jednego przeboju

Dawno dawno temu, tak dawno, że ja osobiście nie pamiętam, człowiek jako najmądrzejsza istota na tym świcie, dążąc od pokoleń do posiadania dosłownie wszystkiego (naj)lepszego od drugiego myślącego osobnika, wykoncypował wspaniały wynalazek i nazwał go po prostu "Listą przebojów", która w zamyśle miała służyć pomocą w doborze tego "lepszego". Zaraz potem, żeby nie było nudno, począł wdrażać w życie różne jej wariacje, pamiętając jednak o podstawowych zasadach listy: porównywania wszystkiego, co zazwyczaj daje się porównać. I tak oto najpopularniejszą obecnie listą jest ta dotycząca wszelakich utworów muzycznych. Dlatego też właśnie dzisiaj takową listę wykorzystamy, dokonując oczywiście wspomnianej wariacji. Jakiej?

Będzie to lista tylko jednego "przeboju", ale za to w różnych interpretacjach dokonanych na różnych instrumentach. Waszym zadaniem będzie ustalenie, kto zasługuje na miano zwycięzcy. Zapraszam zatem do wysłuchania organowych wersji doskonałego świątecznego utworu "Quand Jésus naquit a` Noël" skomponowanego przez Claude Balbastre (1724 - 1799) - francuskiego kompozytora, organisty i klawesynisty.

WERSJA 1



WERSJA 2



WERSJA 3



Ja już spełniłem swój obywatelski obowiązek oddając swój głos, a Ty?

Która wersja podoba Ci się najbardziej?

piątek, 10 grudnia 2010

W cieniu ojca?

Carl Philipp Emanuel Bach - drugi z synów Jana Sebastiana Bacha, we wczesnych zamierzeniach prawnik, a od 24 roku życia całkowicie oddany muzyce obywatel Niemiec, który posiadając te same geny co najbardziej utalentowany na świecie tatuś, mając w dodatku za ojca chrzestnego niejakiego Telemanna, nie mógł postąpić przecież inaczej, jak tylko poświęcić się komponowaniu (na koncie - wtedy jeszcze nie bankowym - prawie 900 utworów) oraz graniu na klawesynie i fortepianie (co docenili tacy wielcy jak Haydn, Mozart, Brahms, czy wreszcie Beethoven).

Niestety bardzo często zapominamy obecnie o utalentowanej muzycznie reszcie rodziny Bachów, stawiając na pierwszym miejscu (oczywiście nie ulega wątpliwości, że zasłużonym) pana Jana. Trzeba jednak zaznaczyć, że w czasach, kiedy tworzył wspominany dziś Carl Philipp Emanuel Bach, był on poważany bardziej niż ojciec.

Kompozycja, którą wybrałem na dziś, jest poniekąd odległa pod względem niektórych rozwiązań harmonicznych, a jednak tak ewidentnie przesiąknięta duchem i charakterem muzyki Jana Sebastiana, że bez specjalnych problemów można dostrzec koneksje rodzinne między panami, a zwłaszcza wpływ ojca na syna ("i Ducha Świętego" - chciałoby się dodać, a niewykluczone, że pan Jan mógł posiadać takowe układy z "Górą"). Utwory organowe w dorobku Carla nie stanowią jednak tak ważnej pozycji, jak wśród dzieł Jana, ale są ciekawą propozycją dla miłośników tego gatunku.

Posłuchajcie zatem najpierw bardzo ciekawej, niestety krótkiej fantazji, by zaraz po niej poczuć sympatię także do całkiem zgrabnego motywiku fugi (ciekawe, czy i Wam będzie się z czymś kojarzył), doskonale przeprowadzonego przez meandry różnorakich podchodów, przeobrażeń i innych muzycznych dziwolągów. Zgłębiając twórczość potomka słynnego kantora z Lipska, z całą pewnością można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z trochę zaniedbanym współcześnie cudownym dzieckiem... po cudownym tatusiu.

wtorek, 9 listopada 2010

J.S.B - Reaktywacja

Idąc tropem obecnych trendów, które już początkiem listopada zaczynają serwować nam świąteczne promocje, mam takową i dla Was. Jeżeli ktoś z Waszych bliskich lubi muzyczne eksperymenty, polecam specjalny prezent w postaci dźwiękowej bomby o wszystko mówiącej nazwie "J.S.B - Reaktywacja" lub po prostu "Jedno Szybkie Budzenie". To zestaw, który może posłużyć jeżeli nie do zupełnego wskrzeszenia, to przynajmniej do wywołania obrotu w grobie samego Jana Sebastiana Bacha, a to - gwarantuję - wywoła u zainteresowanego wielkie... poruszenie i emocje. Niezbędne zatem będą:
1. "Szczypta" talentu.
2. Będący następstwem punktu pierwszego zgrabny motywik i pomysł na jego uwikłanie między dwie ręce, dwie nogi, 5 manuałów i 57 rejestrów.
3. "Niczego sobie" klasyczny francuski instrument składający się "zaledwie" z 4054 piszczałek, w tym koniecznie z głosem 32 stopowym.
4. Przynajmniej pięć minut przebierania palcami.

Oto przykładowy efekt zabiegu:



No i się porobiło... Tyle wystarczyłoby rzec i wszystko byłoby jasne, ale powiedzmy więcej. Jak sam autor improwizacji napisał, jest to divertimento w stylu barokowym. Gdy zaglądniemy do słownika i przełożymy na język współczesny oryginalnie wywodzące się z języka włoskiego znaczenie tego pojęcia, otrzymamy twór w stylu: "remix-składanka służąca zadowoleniu słuchacza".

Jest zabawa? Jest. Jest zadowolenie? Jest. Ale jest także mój ulubiony efekt kuli śnieżnej. Od samego początku słyszymy przecież, że cała ta kłębiąca się, a nawet narzucająca się naszemu narządowi słuchu, jakże harmonijna mieszanina dźwięków, momentami ostra wymiana zdań, wzbogacana stopniowo o nowe brzmienia, zmierza do konkretnego finału, w którym ukazuje się nam ogrom instrumentu i - bagatela - sprawność oraz ogromny talent grającego. Gdyby nie fakt ograniczoności głosów w instrumencie (albo pamięci na karcie kamery), grający mógłby pewnie kontynuować swoją zabawę w muzykowanie jeszcze przez dobre 10 minut... I to z hakiem. Są teraz pewnie tacy, którzy za samą jakość nagrania chętnie powiesiliby tego pana na tymże haku. A ja przekornie powiem tak: nawet stukające mechanizmy organów (wzmocnione nieco w nagraniu przez takie, a nie inne ustawienie kamery) nie przeszkadzają w słuchaniu tak zmyślnego cacka. Wręcz przeciwnie, dodają całości specyficznego zadziornego charakteru, który zapewne wywołałby jedną z poniższych, zamierzonych - sądząc zwłaszcza po ostatnim spojrzeniu grającego - reakcji mistrza baroku:

1. Powrót - oczywiście z zazdrości - do świata żywych celem wykorzystania tematu tejże improwizacji w swojej Fudze i powiedzenia wszystkim: I'll be Bach!
2. Z racji niemożności wykonania czynności z punktu pierwszego, uskutecznienie wszystko mówiącego obrotu o 180 stopni celem wskazania znanego wszystkim miejsca do pocałowania...

środa, 20 października 2010

Sztuka kontra "sztuka"

Wpadł mi ostatnio w ręce ciekawy artykuł, w którym brazylijski duchowny ks. Marcello Rossi, który głosi ewangelię w stylu pop oraz organizuje rockowe msze na stadionach stwierdził, że "gdyby Chrystus żył obecnie, byłby gwiazdą mediów". A wszystko za sprawą II Soboru Watykańskiego, po którego reformie popkultura na stałe zagościła w kościołach. Dopuszczono bowiem wszystkie formy "prawdziwej sztuki", które teoretycznie miały służyć uświęcaniu wiernych, ale przede wszystkim wychwalać Stwórcę. Nasuwa się pytanie, co to jest ta "prawdziwa sztuka"? Jedni przecież będą się zachwycać "sztuką" oratoriów (za przeproszeniem) Rubika, inni Sztuką mszy Mozarta (choć zestawienie tych dwóch sztuk jest zupełnie absurdalne).

Od zarania dziejów muzyka w życiu człowieka ściśle związana była z wyrażaniem emocji. Odwołując się do głębszej sfery świadomości, miała odpowiadać na jego wewnętrzne pragnienie piękna i dobra. Potem zaczęła także towarzyszyć rozrywce, w efekcie czego, zatarła się granica definicji muzyki traktowanej jako Sztuka, która wymaga od słuchacza podjęcia pewnego wysiłku prowadzącego do zrozumienia tego jakże specyficznego języka. Bo czy sztuką jest dzisiaj, w dobie komputerów i dostępności do całej palety elektronicznych gadżetów tworzyć muzykę, która miałaby coś wspólnego ze Sztuką? Odpowiedzią na to pytanie jest chyba ta niezliczona ilość "muzyków" - amatorów, którzy - o zgrozo - zaczęli także gościć właśnie w kościołach i Kościele.

Przykre jest to, że dzisiejsze szkoły "produkują" ludzi, którym muzyczne myślenie wydaje się być obce. Wpaja się im model "łatwiejszego" życia, czyli właśnie stronienie od wymagającej zaangażowania Sztuki, unikanie wyrażania opinii na podstawie swoich własnych przemyśleń. Łatwiej jest przecież zaspokoić kulturalny głód muzyczną papką, którą pod przykrywką jedynie słusznego kotleta w błyszczącej panierce albo zrazów w "zdrowym" sosie grzybowym "jakich jeszcze nigdy nie jedliście" - oczywiście bez konserwantów, serwują wszem i wobec środki (za)mas(k)ow(an)ego przekazu. A te jak widać nie chcą i zapewne nie będą promować faktycznie zdrowej formy Sztuki, do której z całą pewnością zaliczyć można byłoby piękną i bogatą w "witaminy" muzykę organową. Jeżeli już stanie się jakiś cud i na medialnej scenie zagości prawdziwa Sztuka, będzie to albo krótki jej fragment (najpewniej podany metodą podprogową), albo zaszczytu zaznajomienia się z takową dostąpią tylko nieliczni, którym los uchylił zamknięte zazwyczaj bramy do Kultury (dowód na marginesie posta).

Jak widać, to muzyka rozrywkowa uważana jest dziś bardziej za jedyną słuszną formę Sztuki... choć częściej niestety tylko "sztuki". Oto bardzo dobrze wpisujący się w ten temat, bliżej nieokreślony przykład muzyczny, który od leniwego słuchacza nastawionego na gotowy "MacDonaldsowy zestaw lekkostrawny", nie będzie wymagał wielu przemyśleń, a "kogoś wręcz przeciwnego" zmusi do zastanowienia się i udzielenia sobie odpowiedzi na następujące, przykładowe pytania:

- Czym kierował się lub pod wpływem jakich dopalaczy był improwizujący muzyk?
- Czy jest to przykład prawdziwej Sztuki, czy może tylko "sztuki"?
- Ciekawe jaką reakcją wykazaliby się słuchacze, gdyby wykonać coś takiego podczas Mszy lub innego Nabożeństwa?
- Czy takie "cuda" są raczej kiepskim pomysłem, czy przeciwnie - dobrym sposobem do odnalezienia się we współczesnym Kościele (nie mylić z kościołem)?
- Czy słuchając tej improwizacji rodzi się we mnie radość i zadowolenie, czy może raczej złość i niesmak?
- I wreszcie, czy aby z autorem bloga jest wszystko w porządku...?




PS.
Jak już się tak rozpisałem, to chciałbym tylko na marginesie wspomnieć o pewnej kwestii związanej z tematem dzisiejszego posta. Właśnie dobiega końca XVI Międzynarodowy Konkurs pianistyczny im. Fryderyka Chopina. Należę do szczęśliwców posiadających dostęp do TVP Kultura, która jako jedyna telewizja w Polsce transmituje to wydarzenie. Postawię więc tylko dwa proste pytania: czy z racji wielkiej rangi oraz faktu odbywania się tylko co pięć lat, konkurs ten nie powinien zaistnieć również w ogólnodostępnym kanale TVP? Dlaczego tak się dzieje, że to właśnie ta wspomniana wcześniej "sztuka", ot choćby pierwsze z brzegu show pana Waldemara M., wygrywa z konkursem tak bardzo związanym z polskością, na promowaniu której wszystkim w ostatnim czasie przecież bardzo zależy?

Pomocne źródło przy tworzeniu posta: fragmenty tekstu p. Ireneusza Wyrwy "Czy liturgia potrzebuje muzyki?"

środa, 29 września 2010

Rękopis znaleziony w... Lipsku

Dawno już należny mi wakacyjny odpoczynek od zmagań z całoroczną rzeczywistością nie był tak bardzo wypełniony muzyką i doznaniami z niej płynącymi, jak właśnie w tym roku. A wszystko zaczęło się od wiadomości, że mój ukochany artysta z krainy muzyki "poza-organowej" odwiedzi niemiecki Lipsk, by razem ze swoją orkiestrą dać genialny - jak się później okazało - koncert. Nadarzyła się więc doskonała okazja do zobaczenia i usłyszenia mojego ulubionego Petera Gabriela, ale także odwiedzenia miasta, z którym nierozerwalnie związana jest postać samego Jana Sebastiana Bacha. Takiej okazji nie mogłem oczywiście przegapić. Bez zastanowienia skorzystałem z dobrodziejstw internetu i w rezultacie już po kilku dniach na moim biurku leżały bilety na koncert i pociąg (co ciekawe czeski, bo o połowę tańszy od naszego kochanego PKP) oraz rezerwacja w jednym z lipskich hotelików.

Nie zdążyłem się nawet zorientować kiedy to na kalendarzu pojawił się wrzesień i nastał tak bardzo wyczekiwany urlop. 11 dnia tego właśnie miesiąca przywitał nas (w sensie moją Ukochaną i mnie) potężny lipski dworzec kolejowy, a zaraz po nim cała reszta miasta żyjącego na każdym kroku postacią Jaśka. Czekoladki w formie piszczałek, strugaczki i ołówki z podobizną Bacha (oczywiście "made in China"), czy też koszulki z fragmentami jego zapisów nutowych, wszechobecne były niemal w każdym sklepie. Ale to przecież nieodłączny element dzisiejszego świata komercji. Starałem się jej wystrzegać ile tylko można. Wolałem bowiem nastawiać się na prawdziwą radość i doznania płynące z faktu zetknięcia się zarówno z miejscami, w których niegdyś żył i tworzył mistrz barokowej harmonii, jak również z przedmiotami z jego życia oraz - a może przede wszystkim z rękopisami, jako namacalnymi (oczywiście nie licząc dzielącej mnie od nich szyby) dowodami na istnienie tej Boskiej muzyki. Ogromne wrażenie wywarło więc na mnie spotkanie "na żywo" z charakterem jego pisma i sposobem zapisu muzycznej myśli, w którym z jednej strony można było dostrzec niesamowity artyzm każdej pojedynczej nuty, z drugiej zaś bałagan w postaci pokreślonych taktów, czy też luźnych notatek stawianych w dowolnym niemal miejscu.

Dopełnieniem mojego gargantuicznego zadowolenia płynącego zarówno z koncertu w lipskiej Arenie (na którym nawiasem mówiąc doskonale skompletowana New Blood Orchestra oczywiście z Peterem na czele, dała mistrzowski popis instrumentalno-wokalny [linki do fragmentów poniżej]), jak i z obecności w mieście Bacha, mogła być już tylko sposobność usłyszenia organów, na których niegdyś koncertował mistrz. I tak organy Sauera w kościele św. Tomasza (to te ze zdjęcia powyżej) dane mi było usłyszeć tylko przez chwilę podczas zakończenia niedzielnej uroczystości, ale za to w kościele św. Mikołaja przywitały mnie donośne i rewelacyjnie brzmiące 84 głosowe, dostojne organy Friedricha Ladegasta, na których ktoś aktualnie ćwiczył.
Połączenie doskonale rozchodzących się dźwięków z pięknym i nietypowym wnętrzem świątyni sprzyjało kontemplacji. Przeniosłem się w czasie wyobrażając sobie, jak niegdyś ta sama niebiańska muzyka płynęła wprost spod rąk i nóg* nieśmiertelnego już teraz Bacha. Z jednej strony zazdrościłem ówczesnym, którym dane było obcować z tym pięknem, a z drugiej byłem wdzięczny, że mimo upływu ładnego już przecież kawałka czasu, po dzień dzisiejszy zachowały się wspomniane wcześniej rękopisy, dzięki którym muzyka Bacha wciąż bierze udział w tworzeniu dalszej historii ludzkości, zachwycając nas swoją oryginalnością, pięknem i ponadczasowością, ot choćby jak poniższe (nawiasem mówiąc skomponowane w Lipsku) preludium chorałowe "Nun komm der Heiden Heiland".



* ciekawostką jest odwieczny spór naukowców, muzykologów i wszelkiego rodzaju znawców nad tym, czy Bach mógł z racji swojego niskiego wzrostu grać używając pięt, czy tylko samych czubów...



A oto obiecane linki do fragmentów koncertu "New Blood" Petera Gabriela (ze względu na lepszą jakość odeślę Was na koncert, który miał miejsce nieco później we Włoszech):

Digging in the dirt
Solsbury Hill
My Body is a cage

środa, 18 sierpnia 2010

Symfonia mało organowa

Muzyka organowa na wakacjach - to jak najbardziej sprzyjające okoliczności do tego, by zaprezentować Wam coś z zupełnie innej muzycznej beczki, aczkolwiek z delikatnie wystającymi z niej piszczałkami. Inaczej przecież na tym blogu być nie może. A zatem do rzeczy - już za chwilę z Waszych głośników popłynie najbardziej charakterystyczne dzieło francuskiego romantyka, który wypracował swój bardzo indywidualny styl muzyczny, choć sam uważał siebie za eklektyka. Camille Saint-Saëns - bo o nim właśnie mowa - osiągnął szczyt swojej muzycznej kariery, kiedy dokładnie w 1886 roku (nawiasem mówiąc roku śmierci jego przyjaciela Franciszka Liszta, któremu zadedykował swoją kompozycję), uszom tego świata dała się po raz pierwszy usłyszeć Symfonia c-moll nr 3 op. 78, zwana także symfonią organową - choć nazwałbym ją raczej po prostu symfonią "mało organową". Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest akurat bardzo prosta - bo organy usłyszycie tak naprawdę dopiero w ostatniej części symfonii. Wcześniej owszem biorą od czasu do czasu udział (II część), ale nie jako instrument, który zgodnie z nazwą powinien mieć najwięcej do powiedzenia, lecz jako jeden z wielu instrumentów wtrącających swoje trzy grosze do tej misternej skarbonki muzycznej. Nasuwa się drugie pytanie: skąd zatem taka nazwa dla symfonii? Odpowiedzi są tym razem dwie.

Po pierwsze wszystko wyda się Wam jasne, kiedy posłuchacie całości zwracając uwagę na zamysł kompozytora polegający na tym, by przez pierwsze trzy części powolutku budować nastrój i atmosferę zmierzającą w efekcie do gromkiego uderzenia organowego Pleno we wspomnianej IV części. Od tego właśnie momentu rozpoczyna się ogromna nawałnica dźwięków, w której w przeciwieństwie do początku kompozycji, bardzo ważną rolę odgrywają organy. Teraz to one mogą chociaż przez chwilę poprowadzić bardzo charakterystyczny motyw, dają się słyszeć z oddali podczas narastania tej muzycznej burzy, by ostatecznie razem z trąbkami i kotłami potężnie wybrzmieć w finale symfonii.

Druga odpowiedź jest bardziej prozaiczna - nazwa ta to wynik raczej niefortunnego tłumaczenia z języka francuskiego - "avec orgue" powinno raczej zostać przetłumaczone jako symfonia "z organami".

"Dałem tej kompozycji wszystko, co tylko było możliwe. Nigdy więcej nie osiągnę tego, co zostało osiągnięte w tej symfonii."
Saint-Saëns.

Część I:


Część II:


Część III:


Część IV:


I jeszcze małe Post Scriptum:
BLOG Z MUZYKĄ ORGANOWĄ MA JUŻ ROK!
Z tej okazji chcę podziękować wszystkim: stałym, niestałym, starym i nowym bywalcom tego bloga za wszystkie miłe opinie i komentarze, które przez ten rok zostawialiście tutaj i być może zostawicie jeszcze w niedalekiej przyszłości. Mam nadzieję, że kolejny rok nadal spędzimy wspólnie z ponadczasową muzyką organową!

piątek, 23 lipca 2010

Charakterystyka tonacyi cz. 4 - "Piekielna fantazja"

"Oddaje niezadowolenie, przykrość, zgryźliwość z przyczyn zawodu doznanego, szamotanie się w zakreślonych granicach, słowem gniew i smutek".
Tak oto brzmi już - a może dopiero - czwarta charakterystyka tonacyi. Ciekawe, czy odgadniecie o jakiej tonacji mowa? Podpowiem Wam opowiadając o pewnym utworze stworzonym na pierwszy rzut ucha właśnie dla wyżej opisanej tonacji, którego autorem był sam pan Jan z Lipska (choć w tym przypadku bardziej pasowałoby mi określenie - pan Jan nie z tej ziemi). To utwór, który po dzień dzisiejszy stanowi dla mnie jedną z większych zagadek muzycznych tego świata. Pomyślałem więc, że to dobry pretekst by kompozycja, której interpretacja zawsze była dla mnie czymś odległym, zagościła na "liście przebojów" tego bloga.

Opis ten zacznę od pytania, które towarzyszy mi zawsze przy okazji ponownej próby zrozumienia tej piekielnej fantazji: czy istnieje jakiś klucz do rozumienia muzyki i jej interpretacji? Przecież niesłyszący także mają możliwość odbioru dźwięków poprzez wibracje, albo synestetycy dzięki wrażeniom smakowym, węchowym, czy też wzrokowym mogą również poznać piękno tej sztuki. Świetnym medium do zrozumienia muzyki bywają także obrazy. Nie mogłem więc tego nie wykorzystać.

J.S. Bach & J. Svankmajer

Z fantazją Bacha postanowiłem zmierzyć się w połączeniu z "wersją wizualną" Jana Svankmajera, czeskiego reżysera, jednego z najbardziej uznanych twórców animacji poklatkowych, nazywanego przez niektórych "alchemikiem surrealizmu", którego obraz może stanowić istotny klucz jeżeli nie do zrozumienia, to przynajmniej do podjęcia próby interpretacji zamierzeń twórcy... a właściwie chyba samego Najwyższego Twórcy.



Film ten już po pierwszym oglądnięciu wydał się być znakomitym drogowskazem na drodze prowadzącej do zrozumienia i odczuwania dzieła pana Bacha, stanowiąc swego rodzaju komunię między dźwiękiem, a obrazem. Dźwięki wdzierają się tu pomiędzy każdą klatkę filmową, są odzwierciedleniem każdego pęknięcia na murze, każdej kraty, każdego zamku, czy drutu. Obrazy przypominają mroczne więzienie kojarząc się tym samym z cierpieniem, albo torturą. Wręcz odczuwalny jest wilgotny, stęchły zapach ścian. Więzienie to - zgodnie z opisem tonacji - zdaje się pętać i ograniczać. Czy jednak pojawiający się motyw otwieranych drzwi a później korytarza stanowi perspektywę wolności? Czy ucieczka jest drogą uwalniającą z lochów? Przecież zaraz po wyjściu ponownie okalają nas mury, a okna przypominają oczy śledzące nasz każdy krok. Zdaje się, że doświadczamy spętania podobnego do tego z początku filmu. A może te ograniczenia są właśnie w nas, nasze świadome i nieświadome dysharmonie, nasze małe światy, małe więzienia?

Może właśnie dlatego pojawiają się w tym obrazie także pewne niejasne kwestie, jak chociażby wyrzucenie przez grającego zgniłego jabłka stojącego wśród innych. Dlaczego właśnie jabłko, a nie np. marchewka? Również wspomniany wcześniej motyw otwieranych drzwi nie współgra moim zdaniem z muzycznym tłem, w którym słychać charakterystyczny motyw sekcji pedału, ewidentnie zmierzający w dół, w głąb bliżej nieokreślonej otchłani, schodzący do piekieł. Przecież te niesamowite emocje emanujące z tego utworu muszą nieść ze sobą ogromną wartość stanowiącą istotny dla nas przekaz. Nie może być inaczej.

Marks twierdził, że byt wyznacza świadomość. Ja - trochę przekornie - powiem, że może jednak świadomość wyznacza byt? Przecież mamy tyle możliwości do kreowania otaczającej nas rzeczywistości. Chociaż w przypadku pana Bacha zasadniej może byłoby powiedzieć, że to muzyka wyznacza świadomość.



Powyższe wykonanie pojawia się tu także nieprzypadkowo. Należy bowiem do moich ulubionych - fantazja zagrana z tak oczywistą, wręcz tryskającą spod palców Koopmana lekkością, która doskonale wpisuje się w nurt różnego rodzaju kontrastów, tak bardzo charakterystycznych dla tej fantazji i tonacji g-moll. Z jednej strony ta lekkość, z drugiej zaś sam zagmatwany motyw fantazji, który nawet grany w piano przytłacza wszechobecną duchotą. Zaduch ten od czasu do czasu rozpraszany jest czy to poprzez zastosowanie przez Koopmana pauz, czy też zawieszeń na konkretnym dźwięku. Przystaje, jakby chciał zwrócić naszą uwagę na to co najistotniejsze, jakby chciał powiedzieć: o teraz! Posłuchaj... Słyszysz? To jest właśnie głos Boga.

Ilekroć słucham różnego rodzaju interpretacji tego utworu, notorycznie zadaję sobie pytanie: dlaczego u licha w tej piekielnej fantazji znajduje się tyle niewiadomych? Dlaczego jednego dnia, fantazja ta jest straszna, innego przytłacza swą ciężkością, a jeszcze innego staje się raczej obojętna, nic nie mówiąca, nie zwracająca uwagi słuchacza? W końcu różnice w zakończeniu: g-moll kontra G-dur (Koopman tym weselszym znowu kontrastuje z mroczną całością).

W ten oto sposób uświadomiłem sobie kolejny raz, że stuprocentowe zamierzenie Bacha jest dla nas chyba niemożliwe do odkrycia. Utwór ten ląduje więc z powrotem w pudełku z napisem: "Utwory porażające, dotykać, ale nie wnikać!". Jestem przynajmniej mądrzejszy o najważniejszy chyba wniosek. Najlepiej bowiem niczym organista w filmie Svankmajera, po prostu zatkać sobie usta jabłkiem i zacząć bez większego zastanawiania się i zbędnego zagłębiania słuchać, a najodpowiedniejsza interpretacja i wypływający z niej zamysł Bacha same urodzą się w naszych sercach, niekoniecznie owocując gniewem i smutkiem z opisu tonacji g-moll, czego Wam i sobie życzę.

czwartek, 8 lipca 2010

Chopin Open'er Festival 2010

Pierwsza wakacyjna odskocznia od codzienności już niestety za mną. Mało wypoczęty (bo było trochę skakania, przebierania nogami i kilka męczących przejazdów niezliczoną ilością autostrad przez cały nasz kochany kraj), przepełniony jednakże przeróżnymi doznaniami muzycznymi, wspomnę krótko o nietypowym jak na czas i miejsce wydarzeniu.

Będąc na tegorocznym festiwalu Open'er, nagle przemknęła mi przez głowę następująca myśl: ciekawe ilu organistów znajduje się wśród ponad 80-cio tysięcznej publiczności? No dobra, zwiększam prawdopodobieństwo: ilu wielbicieli muzyki organowej zagościło na tak rozmaitym muzycznie i kompletnie niezwiązanym gatunkowo festiwalu w Gdyni? Pewnym jest, że tych drugich było przynajmniej dwóch, a konkretniej nawet dwoje. Jaka myśl przeszła mi przez głowę w momencie, kiedy na scenie przed jednym z koncertów pojawił się fortepian i grający na nim kilka utworów Fryderyka Chopina sam Marek Drewnowski pewnie się domyślacie: ciekawe ilu fanów muzyki naszego wielkiego Polaka znalazło się pod sceną? Mikro szaleństwo i morze oklasków po występie artysty, dały mi jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. Z całą pewnością mogłem stwierdzić, że wśród fanów Perl Jam, Cypress Hill, Massive Attack, Fatboy Slim, Grace Jones (pewien anglik rozbawił nas do łez szukając koncertu Nory Jones), Skunk Anansie, Archive i wielu wielu innych, byli i tacy, którym Chopin nie był obcy. Miło zatem, że także nasz Frycek zagościł na muzycznym firmamencie festiwalowych gwiazd.

Po dość długim powrocie do domu pomyślałem sobie, że skoro Chopin mógł zagościć na takim festiwalu, mógłby zaszczycić swą obecnością także mojego bloga. Zacząłem więc poszukiwania organowej muzyki Fryderyka (choć ta występuje niestety tylko w transkrypcjach). I tak oto natknąłem się na pewne ciekawe zjawisko - pan Cameron Carpenter, we wdzianku jak najbardziej odpowiadającym festiwalowej modzie, że o obuwiu nie wspomnę...



Pozwolicie jednak, że powyższego występu komentował nie będę, bo generalnie nie przepadając za takim cekinowym "pajacowaniem", musiałbym wyrazić się troszkę mało pochlebnie, a nie chcę tego robić ze względu na pana Chopina. Nagranie to pojawia się tu więc tylko dlatego, że jakoś tak skomponowało mi się z całą tą festiwalową koncepcją. A jako, że w tym muzycznym zakątku internetu nigdy nie było normalnie, posłuchajcie na koniec krótkiego preludium, które jak wiadomo powinno pojawić się na samym początku...

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Queen, Sting i Metallica po nowemu

Ktoś na pierwszy rzut ucha mógłby powiedzieć: "no Freddie Mercury to się pewnie teraz przewraca w grobie..." Ja dodałbym tylko: "chyba z zazdrości". Dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem.

W przerwie przygotowywania większego posta o pewnym poważnym utworze z kanonu muzyki organowej, za pomocą trzech metrów kabla i dwóch głośniczków na pałąku, magicznym sposobem wpadł mi do głowy muzyczny zamysł pewnego pana z sąsiednich niemieckich landów, który tymże świeżym i śmiałym przedsięwzięciem zahaczył o jakiś (ale nie byle jaki) zwój w moim mózgu, odpowiadający za słuch i płynące z niego zadowolenie. Owy pan muzyk (a wierne odwzorowania oryginałów - lub jeżeli ktoś woli w tempie Allegro.pl: orginałów, oraz ciekawe aranżacje partii poszczególnych instrumentów wraz z trafnie dobranymi głosami organowymi, świadczą o muzycznej supremacji artysty) wymyślił sobie, by instrument tak ściśle związany w naszych czasach zazwyczaj tylko z muzyką liturgiczną - to raz w tygodniu, lub raz na kilka miesięcy z koncertem niezrozumiałej i ciężkiej muzyki organowej, wykorzystać do nieco innych, rzekłbym niemoralnych celów rozrywkowych. Postanowił pobawić się Queenowską "Bohemian rhapsody" - jednym z najczęściej wymienianych utworów wśród tych najlepszych w historii muzyki popularnej, Stingowskim przebojem "Russians", czy wreszcie słynnym "Nothing else matters", bez którego fani zespołu Metallica obejść się nie mogą. Co z tego pomysłu wyszło? Oczywiście jak zwykle wyszło to, co wyjść miało: jeden instrument, a słychać w nim zarówno fortepian, gitary, bas, kotły, gongi, perkusję, jak i samych frontmanów - Freddiego i Stinga.

Zanim posłuchacie tych ciekawostek muzycznych, rzucę tylko krótką konkluzją: dobrze, że są ludzie pokroju Patricka Gläsera, którzy w taki właśnie innowacyjny sposób chcą zachęcić innych jeżeli nie do pokochania, to przynajmniej do polubienia organów. Instrumentu, który w momencie wydania odpowiedniego, dla odmiany nie pisemnego, a ręcznego polecenia służbowego, świetnie potrafi oddać klimat ballady operowej, fragmentów a capella, czy wreszcie elementów hard rocka.







PS. Ciekawy jestem, jak taki występ byłby przyjęty (o ile w ogóle) przez "szefów" niektórych naszych polskich parafiji...

piątek, 14 maja 2010

Charakterystyka tonacyi cz. 3 - "Chodź no stary do baru"

"G-dur. Wszystko co tchnie idyllą, sielanka, zaspokojona namiętność, wszelka wdzięczność czy za szczerą przyjaźń, czy za stałą miłość - słowem wszelkie łagodne a spokojne serca poruszenie, wybornie się daje w tonie tym wynurzyć. Żałować należy, że dla pozornej łatwości bywa dziś zaniedbywanym, nie zważając na to, że we właściwem rozumieniu nie ma ani trudnego, ani łatwego tonu, że wszelka mniemana trudność leży w pomyśle kompozytora".

O tym, czy przedwcześnie zmarły Nicolaus Bruhns (1665 - 1697) nie miał kłopotów alkoholowych nie wiemy, bo o takich ewentualnych przypadłościach nikt na szczęście dla zainteresowanego ani nie mówi, ani też nie pisze. Ten utalentowany muzyk, uczeń samego Buxtehudego, kompozytor, który stanął trochę w cieniu błyszczącej muzyki swego mistrza oraz Jaśka Bacha, ma w swoim dorobku sporo niczegowatych (dla niewtajemniczonych i ukierunkowanych na nowe trendy w mowie po prostu seksownych), a do tego wzniosłych kompozycji. A te, żeby nie było nudno, dodatkowo wzbogacone są przynajmniej jednym ciekawym "tworem" wpisującym się w nurt tak zwanych "dzieł po-alkoholowych" lub "utworów na-kacu". Te dwa utworzone przeze mnie pojęcia służą tylko i wyłącznie do katalogowania dzieł ewidentnie przesyconych procentowym natchnieniem.

Na marginesie dodam tylko (żebym nie został posądzony o jakąś stronniczość), że sam Bach posiada w tym moim katalogu przynajmniej kilka takich dzieł, ot chociażby pisane jakby "na gazie" Preludium C-dur BWV 547 lub Fuga A-dur BWV 536 z motywem, który Bach ewidentnie musiał usłyszeć przechodząc obok jakiegoś baru, w którym na dobre zabawiały się drobne pijaczyny, nieświadome tego, że ich wznoszona pod niebiosy pieśń wychwalająca walory życia w stanie upojenia, stanie się tematem jednego z nieśmiertelnych utworów największego muzycznego geniusza świata.

Spróbujcie zatem zestawić muzykę ze szkicem sytuacji, na bazie której mogło powstać Preludium G-dur idealnie wpasowujące się swoją sielskością we wcześniej przytoczony opis tonacji. Z jak zwykle trafnej, odkrywczej, świeżej i nietypowej gry mojego - nie ukrywam - ulubionego organisty "odtwarzacza" Tona Koopmana wyłania się taki oto obraz sytuacji, którą być może targany wyrzutami sumienia barokowy twórca Bruhns chciał się z nami podzielić.



(Jako, że wersja Tona Koopmana jest już niedostępna, polecam inną zaznaczając, że w związku z tym znaczniki czasowe podane poniżej troszeczkę się "rozjechały", ale kto sprawniejszy, ten połapie się o co i kiedy chodzi.



Poranną ciszę przerwał dzwonek telefonu. Nicolaus podniósł najpierw ciężką rękę, a zaraz po niej jeszcze cięższą słuchawkę telefonu (czy czegoś podobnego, co wówczas służyło ludzkości do porozumiewania się między sobą z odległości uniemożliwiającej bezpośredni kontakt wzrokowo-paszczowy). Bardzo rozweselony i donośny głos zapraszał go na piwo, zapewne niejedno. Rzucane cicho odpowiedzi Nicolausa sugerowały lekką niedyspozycję wynikającą z nadużyć dnia poprzedniego, ale po kilku wymianach zdań i namowach kolegów udało się ostatecznie ustalić czas i miejsce spotkania. Ofiara telefonicznej przemocy wstała zatem z łóżka i nieco zachwianą posturą (00:31) skierowała swoje kroki do łazienki. Od tej pory zaczął się istny maraton. Podpierając się raz lewą, raz prawą ręką o ściany Nicolaus zbliżył się do schodów, które jak zwykle stanęły na drodze do najbardziej upragnionego w tej chwili miejsca na ziemi. Zejście do łazienki z sypialni położonej na piętrze przeważnie wymagało nie lada zachodu. Tak było i tym razem (01:19).

Kiedy cała ta poranna ceremonia zakończyła się sukcesem i jakimś cudem osoba Nicolausa zjawiła się na spotkaniu, rozpoczęło się pochłanianie wykwintnych trunków. I tak na początek (02:00) pękło kilka butelczynek piwa jasnego, które pozwoliły zapomnieć o porannych stresach higienicznych. Kolejnym smakołykiem było piwo ciemne (03:16), które z gracją wtłoczone przez otwór gębowy, najpierw delikatnie musnęło ścianki przełyku, by ostatecznie uwieńczyć podróż w żołądku, pozostawiając tym samym swój ślad w centralnym ośrodku nerwowym. Ten z kolei pełniąc między innymi funkcje obronne, zadziałał prawidłowo (03:29) wywołując u Nicolausa konieczność odwiedzenia pewnego znanego doskonale miejsca. I znowu rozpoczęła się kolejna długa podróż (03:36), z tą tylko różnicą, że czasu na jej realizację było jakby mniej.

Ostatecznie się udało (03:58) i cel został osiągnięty. Rozpoczął się błogi stan wytchnienia (04:03), który zdradliwie okazał się bardzo krótkotrwały i w głowie Nicolausa poczęły wirować różne nienaturalne obrazy wymieszane z przebłyskami rzeczywistości (04:12), które powaliły go na podłogę. Nie wiedział już, czy to, że delektuje się ponownie zimnym trunkiem (04:24) jest autentycznością, czy wyimaginowanym stanem jego umysłu. Było to jednak nieistotne. Istotnym był błogi stan, idylla i sielanka, które panowały w jego nie-świadomości. I taki stan trwałby zapewne jeszcze wieki, gdyby nie donośny krzyk małżonki (05:57), który raptownie wyrwał go z sennego letargu: "Ty stary leniu, wstawaj wreszcie i weź się do jakiejś roboty! Kartofle czekają! Schody nie umyte! Non stop tylko śpisz i coś tam mamroczesz pod nosem, a potem wstajesz i bazgrolisz te swoje dziwolągi na papierze! Wstawaj leniu!!!"

Co miał robić? Wstał i ciesząc się z faktu, że był to tylko wymysł jego wyobraźni (choć tego do końca nie był pewien), spisał na kolanie to, co mu się przyśniło i zabrał się za obieranie ziemniaków...

wtorek, 4 maja 2010

Nowa koncepcja sztuki

Po wiadomym przyczynowo przestoju na blogu, powracamy do ulubionej, a w tym przypadku nieco mniej znanej muzyki organowej. Bo czy mówi Wam coś nazwisko Giovanni Battista Candotti (1809–1876), którego to dzisiaj bierzemy na stronę? Zapewne nie. Słucham sobie właśnie tych jego skocznych muzycznych wybryków przesyconych wpływem oper Rossiniego i zastanawiam się nad fenomenem naszego przedziwnego świata. Dlaczego bowiem ten dziewiętnastowieczny Włoch, prezbiter, organista i krytycznie wobec swoich dzieł nastawiony kompozytor muzyki chóralnej oraz organowej "utonął" w morzu uzdolnionych ludzi, którym tak jak jemu nie było dane w pełni zaistnieć w muzycznym świecie? Przychodzą mi do głowy takie oto trzy możliwości:
1. Brak - jak to się dzisiaj mówi - parcia na szkło.
2. Okrutna i prosta prawda: "takie życie".
3. Teoria w formie otwartego pytania - a może jego dzieła nie były po prostu na tyle atrakcyjne, by przebić się przez niezliczone kompozycje tworzone przez setki, jak nie tysiące innych muzycznie naznaczonych ziemskich istot?

Co by to nie było, istotny jest jednak fakt, że wciąż są ludzie (jak choćby grający w poniższym przykładzie Stefano Barberino), którzy darzą nas takimi muzycznymi perełkami, poszukują urozmaicenia, czegoś odkrywczego, zapomnianego, zaskakującego. Mimo, że nie są to wielkich rozmiarów arcydzieła, którym nierzadko brakuje "tego czegoś" - choć na pewno nie walorów muzycznych - dają możliwość poznania innego dźwiękowego konceptu, oderwania się od muzycznej codzienności, która coraz częściej nas słuchaczy dotyka. Jakże fajnie jest, gdy na przykład podczas recitalu organowego możemy obok Bachów, Mozartów, Lisztów i innych Regerów (wymienieni bez istotnej przyczyny, kolejności, znaczenia) posłuchać wygrzebanych gdzieś z najdziwniejszych muzycznych zakamarków takich właśnie nieznanych ciekawostek, które dodają lekkości, mogą stanowić doskonały przerywnik między oklepanymi po wielokroć "standardami" (lub jak pisują niektórzy aukcjonariusze pewnego portalu, który dla ułatwienia a bez kryptoreklamy nazwę Adagio - "orginalnymi standartami"), do których tak przywykliśmy, że muzyczny świat bez nich nie istnieje. Jakże fajnie jest, gdy wykonawca daje nam możliwość otworzenia się na nową wartość sztuki. A co to właściwie jest? Oto odpowiedź w formie rejsowej parafrazy:

"Z tych moich rozważań wyłania się idea występów i... jakich jeszcze nie było. Stworzenia czegoś zupełnie nowego. Nowa wartość może powstać jako synteza różnorodnych sprzecznych ze sobą wartości. Jeżeli chcemy osiągnąć nową wartość, musimy doprowadzić do konfliktu między tym, co znane, a tym, co nieznane. Jeżeli znane, na przykład Bach, jest czymś pierwotnym, czyli tezą, to nieznane, na przykład Candotti jest jej antytezą, a synteza tym, co pragniemy osiągnąć. Gdy ktoś z nas czerpie ze znanych źródeł, reprezentuje tezę, jeśli ktoś z nas poszukuje, odkrywa i zaskakuje, reprezentuje antytezę. Chcąc stworzyć sztukę na naszą miarę, musimy zwiększyć w niej udział trafności i unikalności przedstawienia znanego, a dla antytezy i nieznanego. I to jest nowa strategia syntezy. I to jest nowa koncepcja sztuki."

piątek, 9 kwietnia 2010

Alleluja i... od tyłu!

Przyszła wiosna, a wraz z nią powód do kichania, łzawienia, smarkania, nieżytów (na szczęście tylko nosa) i temu podobnych wiosennych dolegliwości alergicznych. Kiedy "chwalę" się wszem i wobec moją alergią, słyszę najczęściej dwa rodzaje komentarzy. Jedni mówią po prostu: "no cóż, taki los, musisz nauczyć się z tym żyć". Inni, najczęściej nieco starsi, stawiają natomiast pytanie w stylu: "gdzie tam temu waszemu zurbanizowanemu pokoleniu do tego, które zaznało wojny i które o czymś takim jak alergia w ogóle nie słyszało?". No i mają rację, tylko czy to człowiek ma jakiś wpływ na to, że urodził się tam, gdzie się urodził i nabył to, co nabył?

Podobny los, no może z tą tylko różnicą, że występujące objawy są zgoła inne od tych alergicznych, spotyka mnie kiedy mam okazję słuchać sławetnej Toccaty i (najczęściej) Fugi d-moll pana Jana, zwanej - a jakże - arcydziełem muzyki organowej. Przepraszam teraz wszystkich "fanów" tej kompozycji, ale ja nazwałbym ją raczej wytworem pozbawionego własnego gustu społeczeństwa, które omamione opiniami kilku "fachowców", grzęźnie w mieliźnie takich właśnie poglądów, nie potrafiąc samodzielnie odnaleźć w ogromnej skarbnicy dzieł organowych Bacha, chociażby jednego utworu, który prawdziwie by ich wzruszył i wywołał milion razy większe wrażenie niźli wspomniana toccata.

Czasami zastanawiam się, co spowodowało, bądź kto spowodował, że to właśnie ten pierwszy motyw (słynne ozdobniki "ta-da-da" grane w podwójnej oktawie) stał się obok początkowych dźwięków V symfonii Beethovena, najbardziej rozpoznawanym motywem na świecie? Nie ulega wątpliwości, że utwór ten, jak wszystkie skomponowane przez Bacha jest udany, ale dlaczego do licha to on ma być tym, bez którego w mniemaniu większości "prawdziwych muzycznych melomanów", koncert organowy obejść się nie może?

Śmieszą mnie potwornie dyskusje na temat tego, czy wykonawca dobrze wykonał ten, czy inny fragment, czy miał prawo dodać w tym właśnie miejscu ozdobnik, czy mógł tu zwolnić, a tam przyspieszyć, nie mówiąc już o doborze głosów... Nic dziwnego, że takie dysputy mają i pewnie będą miały miejsce nadal. Przecież każda próba przekazania słuchaczowi czegoś innego, świeżego, zaskakującego, w tak "wyświęconym" utworze, który w bliżej nieokreślony sposób wyniesiony został na muzyczne ołtarze, jest niczym innym, jak tylko samobójstwem wykonawcy, próbą targnięcia się na własną muzyczną karierę.

Tytuł posta w kontekście mojej skromnej opinii o tym utworze, powinien wszystkim cierpiącym na tę samą alergiczną dolegliwość, podpowiedzieć pewien sposób na zaprzyjaźnienie się z tym bachowskim samograjem. Niech na koncertach rozbrzmiewają zupełnie inne Toccaty i Fugi, a BWV565 zostawmy właśnie dla dzwonków w telefonach, dla amerykańskich świąt Halloween, gier, filmów fabularnych, czy wreszcie dla wszystkich zagubionych muzycznych sierot naszego globu.

Zatem: Alleluja i... od tyłu!

wtorek, 23 marca 2010

Rozbiór Frania do ptaków kazania

Zbliżają się wiosenne Święta. Nareszcie! Ciepło i przedzierające się przez resztki zimowych chmur słońce nastrajają optymistycznie. Posłuchajcie utworu upamiętniającego pewną historię, która miała miejsce "jakiś" czas temu...



Był słoneczny, wiosenny poranek. Wtedy jeszcze nieświęty Franciszek wykonywał swoją ulubioną czynność niedzielną, którą była przechadzka po ulubionym lesie, oddalonym tylko nieco ponad kilometr od miejsca zameldowania. Budzące się dopiero co ze snu ptaki na widok najbardziej przyjacielsko nastawionego człowieka na ziemi, zaczęły zlatywać się gwarnie, konkurując o każde wolne miejsce na gałęzi. Każdy z nich miał coś do "powiedzenia", każdy pragnął zająć miejsce, w którym zarówno słyszalność, jak i widoczność, stwarzałyby idealne warunki do pochłaniania słów leśnego barda. Jarmarczny zgiełk wróblowatych zagłuszany był raz po raz pohukiwaniem sów, które uważane za najmądrzejsze, miały swoje VIP-owskie miejscówki.

Nawet pędzący na sygnale nieopodal lasu wóz strażacki (w 2 minucie i 40 sekundzie zgromadzenia) nie był w stanie przerwać tych muzycznych treli. I tak mogłoby to trwać wieczność, gdyby nie Franuś, który słynął wprawdzie ze swojego spokojnego usposobienia, ale jak każdemu w obliczu takiego zgiełku, tak i jemu po pewnym czasie puściły nerwy. Zaczął więc tupać swoją bosą stopą sugerując zgromadzonym słuchaczom, że czas najwyższy, by zaczęli się zachowywać jak należy. Nad wyraz inteligentne ptactwo szybko zaprzestało sporów. Ci, którzy nie odebrali prawidłowo i na czas dawanych sygnałów nożnych, odgapili zachowanie od innych i całe to "ptasie radio" umilkło, jakby w okolicy zabrakło elektryczności (3 minuta i 36 sekunda).

Ciszę tę przerwał donośny i stateczny głos Francika, któremu co chwila wtórowały ukryty w gąszczu leśnego poszycia rudzik oraz latający nad całym zgromadzeniem świergotek drzewny. Kiedy mistrz kazania zawarł już wszystko, co było do powiedzenia na temat ich swobodnego życia na ziemi i piękna otaczającego świata, zaczął nawoływać wszystkie stworzenia leśne do gromkiego śpiewu, który oddałby cześć i chwałę Bożej potędze oraz dobroci. I tak swój chóralny występ zaczęły najpierw soprany (4 minuta i 39 sekunda), po których po kolei dołączały ptasie alty i tenory, by w końcu razem z basami odśpiewać gromkie "Te Deum".

Echo niosło się po lesie delikatnie przeobrażając się w ciszę. A tę przebojowo wykorzystała kukułka (5 minuta i 25 sekunda), która przekonana o swej popularności (wszak to chyba jedyny ptak, którego do dziś ludzie notorycznie wciskają do swoich zegarków) zechciała również zaistnieć w zgromadzeniu. Przy wtórach delikatnego głosu bogatki dała krótki popis kukania. Biorąc pod uwagę fakt, że tak modne w obecnych czasach "parcie na szkło" u tych ptaków jest niemałe, kukanie takie trwałoby znacznie dłużej, ale przerwał je ponownie gapciowaty Franciszek (5 minuta i 38 sekunda), który zapomniał dodać w swoim poprzednim wystąpieniu czegoś bardzo ważnego.

Było to coś, co poruszyło ptasie gremium i wywołało niemałą wymianę zdań. Komentarze do wywodu mistrza przeplatały się bowiem z jego coraz mocniejszymi argumentami, by w ostateczności osiągnąć apogeum i mocno zaskoczyć słuchaczy (7 minuta i 35 sekunda). Niestety w tym momencie historia się urywa i do dnia dzisiejszego nie wiemy, co było tą ważną wiadomością. Może była to przestroga przed panoszącym się złem, a może coś, co każde żyjące na tym świecie stworzenie pozna w swoim czasie?

Pozostało nam jednak echo całego kazania (8 minuta i 34 sekunda), które trwa po dzień dzisiejszy na każdym zakątku świata za sprawą potomków i kolejnych pokoleń głoszących z polecenia świętego Franciszka chwałę Boga i jego misternego dzieła, w którym dane nam jest żyć.

A z drzewa, nie tracąc słowa,
słucha i dech powściąga
sroka i kawka, i sowa,
dudek i makolągwa,
kosy, jarząbki i kanie,
gromada trznadli i pliszek,
jakie to dzisiaj kazanie
powie im święty Franciszek...


Beata Obertyńska

piątek, 5 marca 2010

Spotkanie z Sawą

Był gorący dzień lipcowy. Los (lub jak mawia znajomy - los andżeles) rzucił mnie tego dnia do naszej Stolycy. Wracałem późnym popołudniem z pewnego spotkania. Przechodząc obok kościoła usłyszałem delikatne, aczkolwiek na tyle wyraźne brzmienie organów, że zadziałało ono na mnie jak hamulec bezpieczeństwa w pędzącym pociągu. Nie zastanawiając się długo, obróciłem się na pięcie i pognałem w stronę wejścia. Orzeźwiający chłód świątyni oblał mnie już w momencie przekroczenia progu, a mocne jeszcze promienie słoneczne przedzierające się przez witraże, zauroczyły mnie grą niezliczonej ilości barw. Przysiadłem w ławce. Wszechobecną ciszę, której wchodząc do świątyni się nie spodziewałem, przerwało po chwili mroczne brzmienie organów na modłę Suplikacji, których prawdę mówiąc także się nie spodziewałem. Pomyślałem, że fantazja składająca się z różnorakich przeobrażeń tematu "Święty Boże" w środku lata, połączona ze wszystkimi elementami, których było mi dane doświadczyć w pustej świątyni, to nic innego, jak jakiś znak.

Zacząłem więc coraz bardziej wsłuchiwać się w każdą, niemal pojedynczą nutę, by już po chwili zdać sobie sprawę, że zupełnie nieświadomie pozwoliłem tym intrygującym dźwiękom przenikać wprost do środka mojej duszy. Im głębiej tonąłem w tej zaskakująco osobistej harmonii, tym bardziej byłem pewien czystości i duchowości oblewającej mnie muzyki. Oczami wyobraźni widziałem, jak grający organista subtelnie muska klawiaturę instrumentu, wydobywając z niego same przemyślane tylko tony składające się w nietuzinkową linię melodyczną, ale przede wszystkim zjawiskową, fenomenalną i jedyną w swoim rodzaju harmonię. Bardzo rzadko zdarza mi się doświadczać tego rodzaju przeżyć, dlatego potraktowałem temat bardzo poważnie. Śledztwo polegające na odkryciu kto i dlaczego spowodował taki, a nie inny stan, bardzo szybko wykazało sprawcę. Był nim pan Marian Sawa.

W taki właśnie dziwny sposób natknąłem się na jego osobliwą twórczość i tak oto Fantazja "Święty Boże" stała się od tamtego dnia utworem Mariana Sawy, który darzę największym sentymentem. Chciałbym dzisiaj i Was "zarazić" muzyką tego wybitnego kompozytora, organisty, akompaniatora, improwizatora i pedagoga. Zdaję sobie sprawę, że dzieląc się z Wami tą kompozycją, w dodatku we własnej interpretacji popełnionej na 51 głosowych organach bielskiej katedry św. Mikołaja, nie dostarczę Wam zapewne doznań, jakie było dane mi osobiście doświadczyć przy pierwszej konfrontacji z muzyką Sawy, ale zaryzykuję. Mam wszakże nadzieję, że ciekawe brzmienie katedralnych organów (niestety tylko w postaci amatorskiego nagrania) w połączeniu z dźwiękami poukładanymi przeze mnie w "jakąś tam całość", ukażą Wam dużą wartość i oryginalność współczesnego, ale zarazem wyważonego muzycznego języka Mariana Sawy, który w genialny sposób łączy tradycję z nowoczesnością.



Dodatkową zachętą dla zapoznania się z jego twórczością, niech będzie jakże adekwatny wiersz samego kompozytora:

Chciałbym słowa zakląć w nuty
a nuty usłowić
nieme kształty zamknąć w barwy
wszystko to ożywić
uzmysłowić
ucieleśnić
userdecznić
uduchowić
i śmiechem
i łzami
umysły roztkliwić
by chociaż w ułamku
poznać życia piękno
.

czwartek, 25 lutego 2010

Mały post w Wielkim Poście

No i mamy Wielki Post. Przyszedł też czas na kolejny post na blogu. Wprawdzie do Wielkiego Piątku jeszcze daleko, ale wyobraźmy sobie, że jest właśnie Wielki Piątek 15 kwietnia 1729 roku. W kościele św. Tomasza w Lipsku gromadzi się tłum wiernych, którzy spragnieni muzycznych wzruszeń oczekują pierwszych, premierowych dźwięków mających lada moment popłynąć z instrumentów i gardeł chórzystów, kierowanych ręką mistrza Jana. W podobnych okolicznościach, tylko 196 lat później, w roku 1925 we francuskim kościele św. Sulpicjusza w Paryżu spod palców Charlesa-Marie Widora, a zaraz po nich z potężnych organów popłyną równie nieziemskie co niegdyś dźwięki, ale już nie tylko na chwałę ukrzyżowanego Jezusa, lecz również samego mistrza barokowej harmonii, który w zaskakujący sposób połączył historię pasyjną z medytacją, modlitwą, nabożnym ubolewaniem i duchowym uniesieniem. Pasja według św. Mateusza, bo o niej mowa, jest nie tylko nabożeństwem, ale przede wszystkim jednym z największych skarbów muzycznych w historii całej ludzkości, które napawają podziwem dla religijności i sztuki Bacha.

Nie dziwi więc fakt, że takie dzieło musiało doczekać się także wersji organowej, która moim zdaniem trafnie i doskonale oddaje dramatyczny, ale zarazem kontemplacyjny charakter kompozycji. Charles-Marie Widor i jego transkrypcja finałowej część Pasji, świetnie ukazują potęgę organów, które wydobywając najbardziej szlachetne dźwięki, przenoszą nas w zupełnie inną, niczym nieograniczoną rzeczywistość. Rysują pod powiekami obrazy komponujące się w historię mającą swój finał na Krzyżu.

Tak jak Chrystus w wielkim poniżeniu nabył sobie prawo do chwały i stał się dla sporej części z nas przykładem wiary, cierpliwości i wytrwałości w poświęceniu, tak muzyka Bacha, naznaczona bez wątpliwości Boskim palcem, stała się również dla wielu pokoleń nieocenionym i nieskończonym wzorem muzycznej modlitwy, zbiorem różnorodności, nieprzebranym bogactwem form, niewysychającym źródłem muzycznych znaczeń, mikrokosmosem pomysłów, skupiającym to co ważne z przeszłości muzyki, ale również otwierającym muzyce przyszłość.

Ktoś kiedyś mądrze powiedział, więc trudno się z tym nie zgodzić:
"Bóg istnieje, bo istnieje muzyka Bacha. Albo to widzisz, albo nie".



PS. Lepsze doznania gwarantowane w momencie wybrania opcji "480p" w odtwarzaczu YouTube.

środa, 10 lutego 2010

Potęga języków

Człowiek to taka rozumna bestia, która w razie potrzeby lub pełnej mobilizacji potrafi szybko i sprawnie posiąść zdolność władania wieloma językami. Podobną zdolność niesamowitego operowania językami, tyle że organowymi - jak potocznie określa się rodzaj głosów organowych, które dzięki swej budowie potrafią naśladować charakterystyczne brzmienie trąbki, puzonu, czy klarnetu - posiadł jeden z kompozytorów zaliczanych do francuskiej szkoły organowej założonej w pierwszej połowie XVII wieku - Jean François Dandrieu.

W tymże XVII wieku z racji braku innego instrumentu, który mógłby dorównać organom w potędze i rozmaitości brzmienia, to właśnie organy uważane były za najbardziej godny instrument do odtwarzania i przekazywania wzniosłego charakteru sztuki. Gdy przysłuchamy się bogato zdobionemu Offertorium (inaczej Ofiarowanie) wspomnianego wcześniej Dandrieu, odkryjemy właśnie to jakże charakterystyczne dla tamtego okresu dążenie do prezentacji monumentalnego instrumentalnego stylu, który najwyższy rozwój osiągnął w utworach - nie mogło być inaczej - Jana Sebastiana Bacha.

Genialnym instrumentem w pełni oddającym zamysł kompozytora, założenia francuskiej barokowej muzyki organowej, ale przede wszystkim potęgę brzmienia głosów językowych jest przepiękny, 43 głosowy XVIII wieczny instrument bazyliki św. Marii Magdaleny w Saint-Maximin-la-Sainte-Baume. Pozastawiam Was zatem w objęciach imperium języków życząc muzycznego BON APPÉTIT!



PS. Lepsze doznania gwarantowane w momencie wybrania opcji "480p" w odtwarzaczu YouTube.

czwartek, 28 stycznia 2010

Studium (ciężkiego) przypadku

Kolejny raz w niedługim odstępie czasu "wzięło mnie" na wałkowanie do znudzenia jednej z tysięcy kompozycji mistrza Bacha. I tak wałkując to nieskończenie rozciągliwe ciasto, którego głównym składnikiem są doskonale zorganizowane dźwięki, wpadłem na pewien pomysł, który być może przyczyni się do określenia rodzaju mej przypadłości i przebiegu ewentualnego zdrowienia, o ile takowe jest w ogóle możliwe.

Korzystając zatem z dwóch metod (obserwacja zachowań i wywiad), przedstawię najpierw Wam, a zaraz po Was całemu światu rezultat przeprowadzonego mini studium własnego przypadku w kontekście oczywiście pana Bacha. Całość eksperymentu poza wspomnianym Jaśkiem dotyczyć będzie jednego konkretu o wdzięcznie brzmiącej nazwie "Passacaglia". Ten to dziwoląg z nazwy to nic innego jak tylko kolejny wspaniały twór ludzkości, który swój rozkwit przeżywał w okresie baroku. Jego kwintesencją jest ostinato, czyli wielokrotnie powtarzany schemat melodyczny, zazwyczaj w niskim rejestrze.

O pomoc w realizacji mojego zmyślnego przedsięwzięcia, zwróciłem się do organizacji "TITS" (Transmigration In Time Seriously - z angielskiego coś o możliwości przenoszenia się na poważnie w czasie), która umożliwiła mi przeprowadzenie krótkiej rozmowy z samym protoplastą mojego chwilowego nazwijmy to muzycznego niedomagania. W pierwszej kolejności wziąłem zatem na tapetę takie oto cudo Dietricha Buxtehudego, a następnie przeszedłem do rozmowy.



JA: Panie Bach, jak pan się czuje nosząc jedno z najbardziej, jeżeli nie najbardziej znane nazwisko na świecie?
BACH: Dobrze.
[Nie wiem czego innego się spodziewałem...]
JA: Chodzą słuchy, że Passacaglię c-moll napisał pan pod wpływem niejakiego Dietricha Buxtehudego?
BACH: Posiadam dwa warianty odpowiedzi, proszę sobie wybrać: jako, że nie należę do zupełnie normalnych ludzi nakreśliłem to dziełko w około 12 minut na kolanie, słuchając przy tym nieco nudnych ciaccon Pachelbela, albo też jak pan woli wziąłem - swoją drogą bardzo udaną - Passacaglię Buxtehudego, przetransponowałem z d-moll - po naszemu mówiąc "zrobiłem demolkę" - zmieniłem kilka wariacji, ulepszyłem garstką ozdobników i wydłużyłem dodając fugę.
[Dziwnym trafem pasowały mi obie wersje...]
JA: Wielu znawców twierdzi, że ma pan jakieś układy z siłami wyższymi. Czy one również brały udział przy tworzeniu tego dzieła?
BACH: Pan posłucha nagrania Tona Koopmana na organach Świętej Trójcy klasztoru w Ottobeuren. Tam zawarta jest odpowiedź na to pytanie.
[W rzeczy samej.]
JA: Czy zdawał pan sobie sprawę, że będzie to jedno z najznakomitszych dzieł w historii muzyki organowej, które doczeka się wielu transkrypcji orkiestrowych i fortepianowych, interpretacji jazzowych, czy wreszcie, że zostanie wykorzystane m.in. w filmie "Ojciec chrzestny"?
BACH: Yyyyy... nie.
[Znowu nie wiem czego się spodziewałem...]
JA: Jak to się dzieje, że pańskie kompozycje przyciągają jak magnez, uzależniają, są jednocześnie lekarstwem na każdą chorobę, ale i prześladującą zmorą, która nie chce się odczepić?
BACH: Przepraszam pana, ale muszę się rozłączyć, małżonka się niepokoi na drugiej linii...

Niestety nie otrzymałem odpowiedzi na najważniejsze pytanie, więc póki co diagnoza brzmiała: trafił muzycznie szurnięty a przede wszystkim dotknięty Bożym geniuszem (Bach oczywiście) na drugiego niezbyt normalnego. Przeszedłem zatem do obserwacji własnych zachowań, analizy przemyśleń i określenia sposobu odbierania bodźców. Oto materiał niezbędny do badania i jego efekt.





Dawkując odpowiednio różne wersje utworu, zarówno te, które od początku wykonywane są przy użyciu organowego Pleno (te wolę bardziej), jak i te, które rozpoczynają się delikatnym brzmieniem, doszedłem do jednego prostego wniosku: utwór to majestatyczny i ponadczasowy! Porażająca swym rozmiarem kompozycja utrzymana w konwencji efektu kuli śnieżnej, rozpoczyna się bardzo niewinnie, stopniowo narasta stając się coraz potężniejszym i niebezpiecznym dla niewprawionego ucha tworem. W przeciwieństwie do spustoszeń jakie zazwyczaj niesie ze sobą ten efekt, w tym przypadku wszystko rozwiązuje się pozytywnie gromkim uderzeniem w C-dur. Słuchając wersji, w której podstawowy motyw muzyczny rozpoczyna się na delikatnych, ulotnych niemalże głosach, odniosłem wrażenie jakby ktoś chciał "pogilgać" Pana Boga po piętach. W wersji z potężnie brzmiącym, wwiercającym się niemalże w umysł motywem pedałowym, gilganie to sięgało przynajmniej po pachy. Łkające niemalże organy w końcowej części Passacaglii oraz Fudze, jeszcze bardziej ukazały imperium dźwięków, potęgę harmonii, możliwości człowieka naznaczonego niepowtarzalnym geniuszem. Ilekroć słucham, a przez to oczami duszy przyglądam się temu najlepiej na świecie oszlifowanemu diamentowi, odnoszę wrażenie, że niedostępne dla zwykłego śmiertelnika zazwyczaj bramy niebios, stają w tym przypadku otworem, przez który chociaż na chwilę możemy zanurzyć głowę i podziwiać zupełnie odmienną od naszej Niebiańską Planetę.


Czy Bach faktycznie mógł zdawać sobie sprawę z wielkości tworzonych dzieł, ale przede wszystkim ich wpływu na ludzi? Dając możliwość nieograniczonego zagłębiania się w tym magicznym świecie dźwięków i czerpania z niego nadzwyczajnych sił, czy jakiekolwiek zdrowienie jest mi/nam w ogóle potrzebne? Niestety, a może właśnie stety, odpowiedzi na tak postawione pytania to już bardzo indywidualna kwestia i każde studium przypadku będzie ściśle związane z subiektywnym odbiorem i rozumieniem muzyki.

Dla wytrwałych polecam także:
Hans-Andre Stamme cz.1
Hans-Andre Stamme cz.2
Transkrypcja Ottorino Respighi

piątek, 15 stycznia 2010

Przyjemne z pożytecznym

W ostatnim czasie pojawiła się pewna okoliczność, którą postanowiłem wykorzystać jako pretekst do kolejnego wpisu. Biorąc pod uwagę fakt, że jesteście spostrzegawczymi czytelnikami niniejszego bloga, zapewne zauważyliście banner informujący o akcji pod wszystko mówiącym tytułem: "Blog Roku 2009". Przygoda z pisaniem o tym i o owym, ale zawsze związanym z muzyką organową (czasem w bardzo pokrętny sposób), rozpoczęła się w sierpniu właśnie owego 2009 roku. Dlaczego wtedy? Wtedy to bowiem w mojej głowie zaczął rodzić się pomysł, który wraz z szeregiem jakże ważnych elementów, wpłynął na zaistnienie tego dziwnego tworu w internecie. Powoli i małymi kroczkami przybywało stałych bywalców, którzy odnaleźli się w nierzadko kosmatych i zagmatwanych myślach autora (albo przynajmniej tak im się wydaje). To cieszy.

Wyżej przeze mnie wspomniana okoliczność to taka sprytna forma zabawy połączonej z dobrym uczynkiem. Możecie bowiem oddać głos na swój ulubiony blog, który Waszym zdaniem mógłby pretendować o miano najlepszego w roku 2009, a dochód z Waszych smsów przekazany zostanie na sfinansowanie rehabilitacji osób niepełnosprawnych.

Oczywiście nie będę teraz namawiał, czy co gorsza zmuszał kogokolwiek do wysyłania czegokolwiek gdziekolwiek, ale gdybyście uznali, że np:
- "a co mi tam złotówka i dwadzieścia dwa grosze, wyślę",
- "to w sumie całkiem fajny blog, wyślę",
- "generalnie nie wiem o co w tym wszystkim chodzi, ale można pomóc potrzebującym, wyślę"
, zapraszam. SMS o treści H00209 na numer 7144 (1,22 zł brutto) do 21 stycznia 2010 do godziny 12:00.

A skoro każdy post ma być związany z muzyką organową, to na zakończenie dzisiejszego wywodu ni z gruchy ni z pietruchy poczęstuję Was utworem i wykonaniem zupełnie przeciwnie - bardzo z gruchy i pietruchy. Przed Państwem Gustav Leonhardt - muzykolog, nauczyciel, dyrygent, klawesynista i co dla nas ważne świetny organista, który na organach "Nowego Kościoła" w Amsterdamie wykona Preludium g-moll Dietricha Buxtehudego. Utwór, który na pierwszy rzut ucha będzie zapewne wydawał się dla większości chaotyczny przez co może trochę mniej zrozumiały. A w rzeczywistości uwierzcie mi jest zupełnie odwrotnie. Ta na pozór ciężka do ogarnięcia kotłowanina dźwięków to istny porządek, przepiękna harmonia, misternie ułożony Boski plan charakterystyczny dla epoki baroku. Zapytacie, jak w ogóle się w tym wszystkim odnaleźć? Na początek proponuję wrażliwe ucho, trochę wyobraźni i... słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać. Gwarantuję, że w tej sposób poznacie przyjemność odkrywania z każdym kolejny raz wałkowanym taktem czegoś nowego i zaskakującego. To jest właśnie kunszt i potęga prawdziwej muzyki!

PS. Z góry i każdej innej możliwej strony dziękuję Wam za ewentualne oddane na mój blog smsy!