piątek, 9 kwietnia 2010

Alleluja i... od tyłu!

Przyszła wiosna, a wraz z nią powód do kichania, łzawienia, smarkania, nieżytów (na szczęście tylko nosa) i temu podobnych wiosennych dolegliwości alergicznych. Kiedy "chwalę" się wszem i wobec moją alergią, słyszę najczęściej dwa rodzaje komentarzy. Jedni mówią po prostu: "no cóż, taki los, musisz nauczyć się z tym żyć". Inni, najczęściej nieco starsi, stawiają natomiast pytanie w stylu: "gdzie tam temu waszemu zurbanizowanemu pokoleniu do tego, które zaznało wojny i które o czymś takim jak alergia w ogóle nie słyszało?". No i mają rację, tylko czy to człowiek ma jakiś wpływ na to, że urodził się tam, gdzie się urodził i nabył to, co nabył?

Podobny los, no może z tą tylko różnicą, że występujące objawy są zgoła inne od tych alergicznych, spotyka mnie kiedy mam okazję słuchać sławetnej Toccaty i (najczęściej) Fugi d-moll pana Jana, zwanej - a jakże - arcydziełem muzyki organowej. Przepraszam teraz wszystkich "fanów" tej kompozycji, ale ja nazwałbym ją raczej wytworem pozbawionego własnego gustu społeczeństwa, które omamione opiniami kilku "fachowców", grzęźnie w mieliźnie takich właśnie poglądów, nie potrafiąc samodzielnie odnaleźć w ogromnej skarbnicy dzieł organowych Bacha, chociażby jednego utworu, który prawdziwie by ich wzruszył i wywołał milion razy większe wrażenie niźli wspomniana toccata.

Czasami zastanawiam się, co spowodowało, bądź kto spowodował, że to właśnie ten pierwszy motyw (słynne ozdobniki "ta-da-da" grane w podwójnej oktawie) stał się obok początkowych dźwięków V symfonii Beethovena, najbardziej rozpoznawanym motywem na świecie? Nie ulega wątpliwości, że utwór ten, jak wszystkie skomponowane przez Bacha jest udany, ale dlaczego do licha to on ma być tym, bez którego w mniemaniu większości "prawdziwych muzycznych melomanów", koncert organowy obejść się nie może?

Śmieszą mnie potwornie dyskusje na temat tego, czy wykonawca dobrze wykonał ten, czy inny fragment, czy miał prawo dodać w tym właśnie miejscu ozdobnik, czy mógł tu zwolnić, a tam przyspieszyć, nie mówiąc już o doborze głosów... Nic dziwnego, że takie dysputy mają i pewnie będą miały miejsce nadal. Przecież każda próba przekazania słuchaczowi czegoś innego, świeżego, zaskakującego, w tak "wyświęconym" utworze, który w bliżej nieokreślony sposób wyniesiony został na muzyczne ołtarze, jest niczym innym, jak tylko samobójstwem wykonawcy, próbą targnięcia się na własną muzyczną karierę.

Tytuł posta w kontekście mojej skromnej opinii o tym utworze, powinien wszystkim cierpiącym na tę samą alergiczną dolegliwość, podpowiedzieć pewien sposób na zaprzyjaźnienie się z tym bachowskim samograjem. Niech na koncertach rozbrzmiewają zupełnie inne Toccaty i Fugi, a BWV565 zostawmy właśnie dla dzwonków w telefonach, dla amerykańskich świąt Halloween, gier, filmów fabularnych, czy wreszcie dla wszystkich zagubionych muzycznych sierot naszego globu.

Zatem: Alleluja i... od tyłu!