piątek, 14 maja 2010

Charakterystyka tonacyi cz. 3 - "Chodź no stary do baru"

"G-dur. Wszystko co tchnie idyllą, sielanka, zaspokojona namiętność, wszelka wdzięczność czy za szczerą przyjaźń, czy za stałą miłość - słowem wszelkie łagodne a spokojne serca poruszenie, wybornie się daje w tonie tym wynurzyć. Żałować należy, że dla pozornej łatwości bywa dziś zaniedbywanym, nie zważając na to, że we właściwem rozumieniu nie ma ani trudnego, ani łatwego tonu, że wszelka mniemana trudność leży w pomyśle kompozytora".

O tym, czy przedwcześnie zmarły Nicolaus Bruhns (1665 - 1697) nie miał kłopotów alkoholowych nie wiemy, bo o takich ewentualnych przypadłościach nikt na szczęście dla zainteresowanego ani nie mówi, ani też nie pisze. Ten utalentowany muzyk, uczeń samego Buxtehudego, kompozytor, który stanął trochę w cieniu błyszczącej muzyki swego mistrza oraz Jaśka Bacha, ma w swoim dorobku sporo niczegowatych (dla niewtajemniczonych i ukierunkowanych na nowe trendy w mowie po prostu seksownych), a do tego wzniosłych kompozycji. A te, żeby nie było nudno, dodatkowo wzbogacone są przynajmniej jednym ciekawym "tworem" wpisującym się w nurt tak zwanych "dzieł po-alkoholowych" lub "utworów na-kacu". Te dwa utworzone przeze mnie pojęcia służą tylko i wyłącznie do katalogowania dzieł ewidentnie przesyconych procentowym natchnieniem.

Na marginesie dodam tylko (żebym nie został posądzony o jakąś stronniczość), że sam Bach posiada w tym moim katalogu przynajmniej kilka takich dzieł, ot chociażby pisane jakby "na gazie" Preludium C-dur BWV 547 lub Fuga A-dur BWV 536 z motywem, który Bach ewidentnie musiał usłyszeć przechodząc obok jakiegoś baru, w którym na dobre zabawiały się drobne pijaczyny, nieświadome tego, że ich wznoszona pod niebiosy pieśń wychwalająca walory życia w stanie upojenia, stanie się tematem jednego z nieśmiertelnych utworów największego muzycznego geniusza świata.

Spróbujcie zatem zestawić muzykę ze szkicem sytuacji, na bazie której mogło powstać Preludium G-dur idealnie wpasowujące się swoją sielskością we wcześniej przytoczony opis tonacji. Z jak zwykle trafnej, odkrywczej, świeżej i nietypowej gry mojego - nie ukrywam - ulubionego organisty "odtwarzacza" Tona Koopmana wyłania się taki oto obraz sytuacji, którą być może targany wyrzutami sumienia barokowy twórca Bruhns chciał się z nami podzielić.



(Jako, że wersja Tona Koopmana jest już niedostępna, polecam inną zaznaczając, że w związku z tym znaczniki czasowe podane poniżej troszeczkę się "rozjechały", ale kto sprawniejszy, ten połapie się o co i kiedy chodzi.



Poranną ciszę przerwał dzwonek telefonu. Nicolaus podniósł najpierw ciężką rękę, a zaraz po niej jeszcze cięższą słuchawkę telefonu (czy czegoś podobnego, co wówczas służyło ludzkości do porozumiewania się między sobą z odległości uniemożliwiającej bezpośredni kontakt wzrokowo-paszczowy). Bardzo rozweselony i donośny głos zapraszał go na piwo, zapewne niejedno. Rzucane cicho odpowiedzi Nicolausa sugerowały lekką niedyspozycję wynikającą z nadużyć dnia poprzedniego, ale po kilku wymianach zdań i namowach kolegów udało się ostatecznie ustalić czas i miejsce spotkania. Ofiara telefonicznej przemocy wstała zatem z łóżka i nieco zachwianą posturą (00:31) skierowała swoje kroki do łazienki. Od tej pory zaczął się istny maraton. Podpierając się raz lewą, raz prawą ręką o ściany Nicolaus zbliżył się do schodów, które jak zwykle stanęły na drodze do najbardziej upragnionego w tej chwili miejsca na ziemi. Zejście do łazienki z sypialni położonej na piętrze przeważnie wymagało nie lada zachodu. Tak było i tym razem (01:19).

Kiedy cała ta poranna ceremonia zakończyła się sukcesem i jakimś cudem osoba Nicolausa zjawiła się na spotkaniu, rozpoczęło się pochłanianie wykwintnych trunków. I tak na początek (02:00) pękło kilka butelczynek piwa jasnego, które pozwoliły zapomnieć o porannych stresach higienicznych. Kolejnym smakołykiem było piwo ciemne (03:16), które z gracją wtłoczone przez otwór gębowy, najpierw delikatnie musnęło ścianki przełyku, by ostatecznie uwieńczyć podróż w żołądku, pozostawiając tym samym swój ślad w centralnym ośrodku nerwowym. Ten z kolei pełniąc między innymi funkcje obronne, zadziałał prawidłowo (03:29) wywołując u Nicolausa konieczność odwiedzenia pewnego znanego doskonale miejsca. I znowu rozpoczęła się kolejna długa podróż (03:36), z tą tylko różnicą, że czasu na jej realizację było jakby mniej.

Ostatecznie się udało (03:58) i cel został osiągnięty. Rozpoczął się błogi stan wytchnienia (04:03), który zdradliwie okazał się bardzo krótkotrwały i w głowie Nicolausa poczęły wirować różne nienaturalne obrazy wymieszane z przebłyskami rzeczywistości (04:12), które powaliły go na podłogę. Nie wiedział już, czy to, że delektuje się ponownie zimnym trunkiem (04:24) jest autentycznością, czy wyimaginowanym stanem jego umysłu. Było to jednak nieistotne. Istotnym był błogi stan, idylla i sielanka, które panowały w jego nie-świadomości. I taki stan trwałby zapewne jeszcze wieki, gdyby nie donośny krzyk małżonki (05:57), który raptownie wyrwał go z sennego letargu: "Ty stary leniu, wstawaj wreszcie i weź się do jakiejś roboty! Kartofle czekają! Schody nie umyte! Non stop tylko śpisz i coś tam mamroczesz pod nosem, a potem wstajesz i bazgrolisz te swoje dziwolągi na papierze! Wstawaj leniu!!!"

Co miał robić? Wstał i ciesząc się z faktu, że był to tylko wymysł jego wyobraźni (choć tego do końca nie był pewien), spisał na kolanie to, co mu się przyśniło i zabrał się za obieranie ziemniaków...

wtorek, 4 maja 2010

Nowa koncepcja sztuki

Po wiadomym przyczynowo przestoju na blogu, powracamy do ulubionej, a w tym przypadku nieco mniej znanej muzyki organowej. Bo czy mówi Wam coś nazwisko Giovanni Battista Candotti (1809–1876), którego to dzisiaj bierzemy na stronę? Zapewne nie. Słucham sobie właśnie tych jego skocznych muzycznych wybryków przesyconych wpływem oper Rossiniego i zastanawiam się nad fenomenem naszego przedziwnego świata. Dlaczego bowiem ten dziewiętnastowieczny Włoch, prezbiter, organista i krytycznie wobec swoich dzieł nastawiony kompozytor muzyki chóralnej oraz organowej "utonął" w morzu uzdolnionych ludzi, którym tak jak jemu nie było dane w pełni zaistnieć w muzycznym świecie? Przychodzą mi do głowy takie oto trzy możliwości:
1. Brak - jak to się dzisiaj mówi - parcia na szkło.
2. Okrutna i prosta prawda: "takie życie".
3. Teoria w formie otwartego pytania - a może jego dzieła nie były po prostu na tyle atrakcyjne, by przebić się przez niezliczone kompozycje tworzone przez setki, jak nie tysiące innych muzycznie naznaczonych ziemskich istot?

Co by to nie było, istotny jest jednak fakt, że wciąż są ludzie (jak choćby grający w poniższym przykładzie Stefano Barberino), którzy darzą nas takimi muzycznymi perełkami, poszukują urozmaicenia, czegoś odkrywczego, zapomnianego, zaskakującego. Mimo, że nie są to wielkich rozmiarów arcydzieła, którym nierzadko brakuje "tego czegoś" - choć na pewno nie walorów muzycznych - dają możliwość poznania innego dźwiękowego konceptu, oderwania się od muzycznej codzienności, która coraz częściej nas słuchaczy dotyka. Jakże fajnie jest, gdy na przykład podczas recitalu organowego możemy obok Bachów, Mozartów, Lisztów i innych Regerów (wymienieni bez istotnej przyczyny, kolejności, znaczenia) posłuchać wygrzebanych gdzieś z najdziwniejszych muzycznych zakamarków takich właśnie nieznanych ciekawostek, które dodają lekkości, mogą stanowić doskonały przerywnik między oklepanymi po wielokroć "standardami" (lub jak pisują niektórzy aukcjonariusze pewnego portalu, który dla ułatwienia a bez kryptoreklamy nazwę Adagio - "orginalnymi standartami"), do których tak przywykliśmy, że muzyczny świat bez nich nie istnieje. Jakże fajnie jest, gdy wykonawca daje nam możliwość otworzenia się na nową wartość sztuki. A co to właściwie jest? Oto odpowiedź w formie rejsowej parafrazy:

"Z tych moich rozważań wyłania się idea występów i... jakich jeszcze nie było. Stworzenia czegoś zupełnie nowego. Nowa wartość może powstać jako synteza różnorodnych sprzecznych ze sobą wartości. Jeżeli chcemy osiągnąć nową wartość, musimy doprowadzić do konfliktu między tym, co znane, a tym, co nieznane. Jeżeli znane, na przykład Bach, jest czymś pierwotnym, czyli tezą, to nieznane, na przykład Candotti jest jej antytezą, a synteza tym, co pragniemy osiągnąć. Gdy ktoś z nas czerpie ze znanych źródeł, reprezentuje tezę, jeśli ktoś z nas poszukuje, odkrywa i zaskakuje, reprezentuje antytezę. Chcąc stworzyć sztukę na naszą miarę, musimy zwiększyć w niej udział trafności i unikalności przedstawienia znanego, a dla antytezy i nieznanego. I to jest nowa strategia syntezy. I to jest nowa koncepcja sztuki."