piątek, 23 lipca 2010

Charakterystyka tonacyi cz. 4 - "Piekielna fantazja"

"Oddaje niezadowolenie, przykrość, zgryźliwość z przyczyn zawodu doznanego, szamotanie się w zakreślonych granicach, słowem gniew i smutek".
Tak oto brzmi już - a może dopiero - czwarta charakterystyka tonacyi. Ciekawe, czy odgadniecie o jakiej tonacji mowa? Podpowiem Wam opowiadając o pewnym utworze stworzonym na pierwszy rzut ucha właśnie dla wyżej opisanej tonacji, którego autorem był sam pan Jan z Lipska (choć w tym przypadku bardziej pasowałoby mi określenie - pan Jan nie z tej ziemi). To utwór, który po dzień dzisiejszy stanowi dla mnie jedną z większych zagadek muzycznych tego świata. Pomyślałem więc, że to dobry pretekst by kompozycja, której interpretacja zawsze była dla mnie czymś odległym, zagościła na "liście przebojów" tego bloga.

Opis ten zacznę od pytania, które towarzyszy mi zawsze przy okazji ponownej próby zrozumienia tej piekielnej fantazji: czy istnieje jakiś klucz do rozumienia muzyki i jej interpretacji? Przecież niesłyszący także mają możliwość odbioru dźwięków poprzez wibracje, albo synestetycy dzięki wrażeniom smakowym, węchowym, czy też wzrokowym mogą również poznać piękno tej sztuki. Świetnym medium do zrozumienia muzyki bywają także obrazy. Nie mogłem więc tego nie wykorzystać.

J.S. Bach & J. Svankmajer

Z fantazją Bacha postanowiłem zmierzyć się w połączeniu z "wersją wizualną" Jana Svankmajera, czeskiego reżysera, jednego z najbardziej uznanych twórców animacji poklatkowych, nazywanego przez niektórych "alchemikiem surrealizmu", którego obraz może stanowić istotny klucz jeżeli nie do zrozumienia, to przynajmniej do podjęcia próby interpretacji zamierzeń twórcy... a właściwie chyba samego Najwyższego Twórcy.



Film ten już po pierwszym oglądnięciu wydał się być znakomitym drogowskazem na drodze prowadzącej do zrozumienia i odczuwania dzieła pana Bacha, stanowiąc swego rodzaju komunię między dźwiękiem, a obrazem. Dźwięki wdzierają się tu pomiędzy każdą klatkę filmową, są odzwierciedleniem każdego pęknięcia na murze, każdej kraty, każdego zamku, czy drutu. Obrazy przypominają mroczne więzienie kojarząc się tym samym z cierpieniem, albo torturą. Wręcz odczuwalny jest wilgotny, stęchły zapach ścian. Więzienie to - zgodnie z opisem tonacji - zdaje się pętać i ograniczać. Czy jednak pojawiający się motyw otwieranych drzwi a później korytarza stanowi perspektywę wolności? Czy ucieczka jest drogą uwalniającą z lochów? Przecież zaraz po wyjściu ponownie okalają nas mury, a okna przypominają oczy śledzące nasz każdy krok. Zdaje się, że doświadczamy spętania podobnego do tego z początku filmu. A może te ograniczenia są właśnie w nas, nasze świadome i nieświadome dysharmonie, nasze małe światy, małe więzienia?

Może właśnie dlatego pojawiają się w tym obrazie także pewne niejasne kwestie, jak chociażby wyrzucenie przez grającego zgniłego jabłka stojącego wśród innych. Dlaczego właśnie jabłko, a nie np. marchewka? Również wspomniany wcześniej motyw otwieranych drzwi nie współgra moim zdaniem z muzycznym tłem, w którym słychać charakterystyczny motyw sekcji pedału, ewidentnie zmierzający w dół, w głąb bliżej nieokreślonej otchłani, schodzący do piekieł. Przecież te niesamowite emocje emanujące z tego utworu muszą nieść ze sobą ogromną wartość stanowiącą istotny dla nas przekaz. Nie może być inaczej.

Marks twierdził, że byt wyznacza świadomość. Ja - trochę przekornie - powiem, że może jednak świadomość wyznacza byt? Przecież mamy tyle możliwości do kreowania otaczającej nas rzeczywistości. Chociaż w przypadku pana Bacha zasadniej może byłoby powiedzieć, że to muzyka wyznacza świadomość.



Powyższe wykonanie pojawia się tu także nieprzypadkowo. Należy bowiem do moich ulubionych - fantazja zagrana z tak oczywistą, wręcz tryskającą spod palców Koopmana lekkością, która doskonale wpisuje się w nurt różnego rodzaju kontrastów, tak bardzo charakterystycznych dla tej fantazji i tonacji g-moll. Z jednej strony ta lekkość, z drugiej zaś sam zagmatwany motyw fantazji, który nawet grany w piano przytłacza wszechobecną duchotą. Zaduch ten od czasu do czasu rozpraszany jest czy to poprzez zastosowanie przez Koopmana pauz, czy też zawieszeń na konkretnym dźwięku. Przystaje, jakby chciał zwrócić naszą uwagę na to co najistotniejsze, jakby chciał powiedzieć: o teraz! Posłuchaj... Słyszysz? To jest właśnie głos Boga.

Ilekroć słucham różnego rodzaju interpretacji tego utworu, notorycznie zadaję sobie pytanie: dlaczego u licha w tej piekielnej fantazji znajduje się tyle niewiadomych? Dlaczego jednego dnia, fantazja ta jest straszna, innego przytłacza swą ciężkością, a jeszcze innego staje się raczej obojętna, nic nie mówiąca, nie zwracająca uwagi słuchacza? W końcu różnice w zakończeniu: g-moll kontra G-dur (Koopman tym weselszym znowu kontrastuje z mroczną całością).

W ten oto sposób uświadomiłem sobie kolejny raz, że stuprocentowe zamierzenie Bacha jest dla nas chyba niemożliwe do odkrycia. Utwór ten ląduje więc z powrotem w pudełku z napisem: "Utwory porażające, dotykać, ale nie wnikać!". Jestem przynajmniej mądrzejszy o najważniejszy chyba wniosek. Najlepiej bowiem niczym organista w filmie Svankmajera, po prostu zatkać sobie usta jabłkiem i zacząć bez większego zastanawiania się i zbędnego zagłębiania słuchać, a najodpowiedniejsza interpretacja i wypływający z niej zamysł Bacha same urodzą się w naszych sercach, niekoniecznie owocując gniewem i smutkiem z opisu tonacji g-moll, czego Wam i sobie życzę.

czwartek, 8 lipca 2010

Chopin Open'er Festival 2010

Pierwsza wakacyjna odskocznia od codzienności już niestety za mną. Mało wypoczęty (bo było trochę skakania, przebierania nogami i kilka męczących przejazdów niezliczoną ilością autostrad przez cały nasz kochany kraj), przepełniony jednakże przeróżnymi doznaniami muzycznymi, wspomnę krótko o nietypowym jak na czas i miejsce wydarzeniu.

Będąc na tegorocznym festiwalu Open'er, nagle przemknęła mi przez głowę następująca myśl: ciekawe ilu organistów znajduje się wśród ponad 80-cio tysięcznej publiczności? No dobra, zwiększam prawdopodobieństwo: ilu wielbicieli muzyki organowej zagościło na tak rozmaitym muzycznie i kompletnie niezwiązanym gatunkowo festiwalu w Gdyni? Pewnym jest, że tych drugich było przynajmniej dwóch, a konkretniej nawet dwoje. Jaka myśl przeszła mi przez głowę w momencie, kiedy na scenie przed jednym z koncertów pojawił się fortepian i grający na nim kilka utworów Fryderyka Chopina sam Marek Drewnowski pewnie się domyślacie: ciekawe ilu fanów muzyki naszego wielkiego Polaka znalazło się pod sceną? Mikro szaleństwo i morze oklasków po występie artysty, dały mi jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. Z całą pewnością mogłem stwierdzić, że wśród fanów Perl Jam, Cypress Hill, Massive Attack, Fatboy Slim, Grace Jones (pewien anglik rozbawił nas do łez szukając koncertu Nory Jones), Skunk Anansie, Archive i wielu wielu innych, byli i tacy, którym Chopin nie był obcy. Miło zatem, że także nasz Frycek zagościł na muzycznym firmamencie festiwalowych gwiazd.

Po dość długim powrocie do domu pomyślałem sobie, że skoro Chopin mógł zagościć na takim festiwalu, mógłby zaszczycić swą obecnością także mojego bloga. Zacząłem więc poszukiwania organowej muzyki Fryderyka (choć ta występuje niestety tylko w transkrypcjach). I tak oto natknąłem się na pewne ciekawe zjawisko - pan Cameron Carpenter, we wdzianku jak najbardziej odpowiadającym festiwalowej modzie, że o obuwiu nie wspomnę...



Pozwolicie jednak, że powyższego występu komentował nie będę, bo generalnie nie przepadając za takim cekinowym "pajacowaniem", musiałbym wyrazić się troszkę mało pochlebnie, a nie chcę tego robić ze względu na pana Chopina. Nagranie to pojawia się tu więc tylko dlatego, że jakoś tak skomponowało mi się z całą tą festiwalową koncepcją. A jako, że w tym muzycznym zakątku internetu nigdy nie było normalnie, posłuchajcie na koniec krótkiego preludium, które jak wiadomo powinno pojawić się na samym początku...