wtorek, 11 października 2011

Lipa w Świętej Lipce

Uwaga! Dzisiejszy post będzie w głównej mierze wyjątkowo mało muzyczny i nacechowany raczej negatywnymi emocjami wypływającymi z moich raczej chłodnych ocen jednego z polskich miejsc świętych. Nie ponoszę odpowiedzialności za uszczerbki na zdrowiu mogące wyniknąć z dalszego czytania, a raczej słuchania. Dla chcących posłuchać godziwej muzyki organowej, zapraszam od razu na koniec posta.

Amerykanie mają swojego Camerona Carpentera albo już nieco bardziej zapomnianego Virgila Foxa. Ale my nie jesteśmy gorsi, mamy bowiem świętolipskie organy i świętolipską muzyczną lipę. Myślicie - no dobra, ale co wspólnego mają tamci dwaj z miejscem w województwie warmińsko-mazurskim rozsławionym bardziej przez pseudobarokowe organy niż przez kult Maryjny? Otóż wiele. Wspomnieni panowie reprezentują styl showmana tak bardzo ukochany przez amerykanów i coraz częściej niestety również przez naszych rodaków. Pierwszy pan - zwany także "Bad Boy of the Organ" - w ekstrawaganckich, własnoręcznie wykonanych strojach z cekinami... przepraszam, kryształami Swarovskiego na klacie i butach, śmiga czym się da po klawiszach manuałów oraz pedałów, wprawiając w ten sposób swoją publiczność w stan ekstazy (pan przewinął się już cichaczem na moim blogu z racji pewnego festiwalu). Drugi wspomniany pan również podbijał serca amerykańskich "melomanów" rządnych mocnych wrażeń płynących ze słuchania jarmarcznych wersji muzyki Jana Sebastiana Bacha. Ta właśnie amerykańska moda na robienie rzeczy największych, najlepszych i najbardziej... nietrafiających moim zdaniem do serc prawdziwych melomanów, przeniosła się niestety i do nas. Jest wiele miejsc, w których sporą dawkę takiego amerykańskiego naj-kiczu odnajdziemy pod przykrywką chęci uwznioślania muzycznych jestestw, umuzykalniania tych co niemuzykalni, wspólnego uwielbiania naszego "dobra narodowego". Niestety muszę z przykrością stwierdzić, że jednym z nich jest moim zdaniem właśnie Święta Lipka. W kwestii dobra narodowego nie mam rzecz jasna nic do samego miejsca, które z punktu widzenia zabytków barokowej architektury w Polsce zapewne takim dobrem jest.

Skoro to blog o muzyce organowej, wspomnę właśnie o samych organach, które swoim brzmieniem i funkcjonowaniem raczej niewiele mają wspólnego z prawdziwymi organami barokowymi (więcej o instrumencie). Kto nie wysłyszy, ten się nabierze. Taki trochę "wilk w ludzkiej skórze", z niezliczoną ilością dzwoneczków oraz całą rzeszą ruchomych aniołków z trąbkami i harfami, które uruchamiane są obowiązkowo przy każdej prezentacji instrumentu. I to właśnie dzięki nim i całej tej jarmarcznej otoczce, jaką napotkamy podczas takich "przedstawień", instrument ten jest obok organów w Oliwie i od pewnego czasu w Licheniu, bardzo ważnym punktem na organowej mapie Polski. Szkoda, że nie znajdziemy tam właśnie tego unikalnego brzmienia i zachwycającego barokowego blasku głosów organowych, a przyciągającym magnesem jest właśnie fakt, że coś tam u góry dzwoni, kręci się i słodko macha do nas łapkami. No właśnie, jak dodamy jeszcze do tego możliwość poklaskania sobie w rytm skocznych utworów podczas takiego organowego "show", to już będziemy mogli o sobie powiedzieć: tak, dzisiaj spełniliśmy się muzycznie.

Gra pana organisty z bazyliki Nawiedzenia NMP w Świętej Lipce mnie nie zachwyciła. Jak każdy muzyk, tak i on ma prawo do własnych interpretacji (czasami może nawet nadinterpretacji), które mogą, ale nie muszą się podobać (i tu ja również mam prawo do wyrażenia swojej własnej oceny, raczej niezgodnej z zachwytami płynącymi z komentarzy na serwisie YouTube). Wykonawca do perfekcji doprowadził utwory, wśród których gwarantowane podczas prezentacji instrumentu będą: "chwytacz polskich serc" ("Polonez" Ogińskiego), "klaskacze jarmarczne mało pasujące lub wcale niepasujące do miejsca świętego" z kotłami, dzwonkami i ćwierkaniem ("Carmen" Bizeta, czy "Va Pensiero" z opery Verdiego), "to chyba Awemaryja" również z dzwonkami, ale za to z tremolem ("Ave Maria" Schuberta) oraz zarejestrowana niemalże identycznie jak pozostałe utwory, obligatoryjna pozycja prezentacji - "Toccata i Fuga oczywiście bez fugi d-moll" ("Toccata d-moll" Bacha). Ciekawi mnie tylko, czy ten instrument inaczej nie potrafi, czy może identyczne brzmienie prezentowanych utworów to kwestia grającego? I wreszcie, czy takie "grajkostwo" daje jeszcze samemu muzykowi poczucie spełnienia? Bo "pseudo zadowolenie" przy sporej ilości klaszczących "melomanów", pojawia się zapewne automatycznie.

Podsumowując moją krytyczną opinię, powiem tylko: a kto nie był... ten nie trąba i niech nie żałuje. Życzę Wam jak najmniejszej ilości odwiedzonych takich właśnie miejsc na muzycznej mapie Polski. Szukajcie zapomnianych, nieprzereklamowanych, osobliwych instrumentów z duszą, a nie bazarowych świecidełek, które nic nie wniosą do Waszych muzycznych eksperiencji. Nie idźcie na ilość, tylko na jakość. Zapewniam, że nieraz 10 dobrze dobranych głosów organowych, przyniesie Wam o wiele więcej muzycznych przyjemności niźli 50, czy może nawet ponad 100 źle zestawionych i wykorzystanych (albo niewykorzystanych) przez grającego tak, że ostatecznie będą brzmiały w każdym utworze identycznie, nieciekawie, miałko i zupełnie bez emocji.
Dowód? Proszę: 10-cio głosowa perełka z kościoła św. Wawrzyńca w Mokrem:



Dla tych, którzy tak jak ja nie zachwycili się Świętą Lipką pod względem muzycznym, proponuję jeszcze kolejny dowód na to, że oprócz niej są w naszym kraju na szczęście inne miejsca, w których znajdziemy ciekawie brzmiące instrumenty i przede wszystkim muzykę organową przez duże M: