wtorek, 29 listopada 2011

Mało znani a pocześni cz. 2 - "Padre Davide da schizofrenio"

Był styczeń roku 1791, kiedy to we włoskiej Zanice na świat przyszedł niejaki Felice Moretti. Chłopisko rosło sobie u boku raczej mniej zamożnych rodziców, przejawiając ciągotki do muzyki, zwłaszcza tej religijnej. I rosłoby tak sobie jeszcze długo, gdyby nie wspomniana sytuacja finansowa, która w wieku piętnastu lat zmusiła go do przeprowadzki. Alokacją było Bergamo, gdzie jawiły się większe szanse muzycznego rozwoju. I tak też było. Zauważalny talent pozwolił mu trafić w ręce włoskich muzyków, a zwłaszcza jednego. Jest nim Antonio Gonzales, który uczy go gry na klawesynie i organach w Bazylice Santa Maria Maggiore w Bergamo. Nauka idzie nieźle, a w głowie cały czas tkwi Morettiemu chęć odkrycia swej religijnej strony duszy. Nie zwlekając wiele w 1819 roku wstępuje do zakonu Franciszkanów Reformatów Mniejszych, gdzie studiuje filozofię i teologię, by ostatecznie tego samego roku przyjąć święcenia kapłańskie (szybki chłopak). Od tego momentu przyjmuje także imię Padre Davide da Bergamo. Oprócz pełnienia służby jako organista, razem z niejakim Serassim udziela się także w roli budowniczego organów - i jak głoszą ówcześni świadkowie oraz współcześni znawcy instrumentów dawnych, szło mu to całkiem nieźle. Ponadto komponuje ponad 2400 utworów, wśród których znajdziemy symfonie, koncerty, fantazje i msze organowe. Tę dobrą passę przerywa upiorna astma, która zabiera go z tego świata 24 lipca 1863 roku.

To tak pokrótce o samym Ojcu Dawidzie. Czas na jego muzykę... a ta już nie będzie tak oczywista, co sugerować może sam tytuł dzisiejszego wpisu. Moja przygoda z tą szaloną muzyką zaczęła się od takiego oto dziełka:



Genialny utwór z objawami schizofreniczno-delirycznymi, nieprawdaż? To trzyczęściowe Elevazione miało zgodnie z definicją gatunku być grywane podczas Mszy Świętej. A jeszcze fajniej i ciekawiej zrobi się gdy dodam, że podczas samego Podniesienia. No to wyobraźmy sobie taką oto przykładową sytuację: mamy rok 2011, siedzimy sobie wygodnie (albo mniej wygodnie, zależnie od konstrukcji ławki) w kościele na niedzielnej Mszy. Za sobą mamy już wszystkie czytania, przydługie, ale nawet mało polityczne kazanie, wyznanie wiary... i dochodzi do tego ważnego momentu. Ksiądz wznosi w górę Chleb i Wino, a z małego instrumentu umieszczonego w tyle chóru dobiega wspomniane Elevazione: krzyczące Recitativo, czyli podwójne salwy akordów przerywane solową smutną i poszarpaną melodią będącą wstępem do Andante Cantabile. W rytm trójdźwięków dobiega do nas taka oto sobie nieskomplikowana melodyjka, trochę jakby TVP-serialowa, ale miła i nieprzeszkadzająca. To tylko taki zwodniczy zabieg, który ma u nas wywołać wstrząs w momencie, kiedy dochodzi do prezentacji trzeciej części utworu Allegro con spirito (mam wrażenie, że to właśnie spirito jest tutaj nieprzypadkowe). Nasze uszy atakuje bowiem niemalże horrorowy motyw z chromatycznymi zejściami zagrany na organowym pleno, przerywany tylko dwa razy nieco pijackim motywikiem zahaczającym o ten z drugiej części. Motywik ten to tak naprawdę podchmielony słoń w składzie porcelany, który swoją niezdarną trąbą zrzuca na ziemię co się da, a co wyda z siebie jak najwięcej hałaśliwych dźwięków. Cały ten galimatias zamyka brzmiąca niczym rozklekotana katarynka szybka koda uwieńczona upiornymi czterema uderzeniami gromkich akordów w "re minore". W tym oto momencie wszyscy z minami "minore" patrzą na zamarłego księdza, zamarły ksiądz z wciąż uniesionymi rękami z niedowierzaniem spogląda w stronę chóru, a tam za kontuarem jak gdyby nigdy nic siedzi ojczólek Dawid... da alkoholiko-molto-schizofrenio.

Czy inne jego utwory są równie niezrównoważone? No to już możecie ocenić sami. Polecam dla porównania posłuchać sobie na przykład jeszcze poniższej symfonii organowej, wykonanej oczywiście na instrumencie powstałym przy współudziale rąk samego ojca Dawida.



Jedno jest pewne: jak każdy rodzaj muzyki, tak i ta włoska odmiana w wydaniu Padre Davide może, ale wcale nie musi się podobać. I to jest zrozumiałe, bo kiedy jej trywialność będzie momentami jednych denerwować, drugich będzie wręcz uskrzydlać. Kiedy wykonawcze wskazówki sugerujące użycia różnego rodzaju jarmarcznych bębnów i dzwonków (stosowanych nagminnie w ówczesnych włoskich instrumentach) jednych melomanów będzie zachwycać, tych drugich właśnie wręcz przeciwnie. Wreszcie dla jednych ta muzyka będzie miała "to coś", dla innych znowuż tym czymś będzie dosłownie "brak piątej klepki". Ja osobiście dla muzycznego relaksu, odpoczynku od dzieł wzniosłych i patetycznych, a czasem nawet podenerwowania małżonki (żart), lubię od czasu do czasu zanurzyć się w tę "zachwianą muzykę" tego, czy innego włoskiego ojczulka.

środa, 2 listopada 2011

Ton Koopman - muzyczny erudyta

Przegapiłem. Biję się w piersi ponieważ przegapiłem urodziny mojego ulubionego odtwórcy dzieł barokowych - TONA KOOPMANA, który swoje 67 urodziny świętował 12 października. Już od dawna nosiłem się z zamiarem napisania w tym właśnie dniu trochę więcej o samym muzyku. Z przyczyn obiektywnych czynię to zatem trochę później.

Myślę, że z racji częstej obecności tego geniusza interpretacji na moim blogu, wypada wreszcie napisać o nim kilka słów. Przez jednych (wśród nich stawiam również swoją skromną osobę) ceniony za kunsztowność przekazu muzycznego płynącego z jego interpretacji, przez drugich posądzany o trywializowanie muzyki dawnej. Z jednej strony wielbiony za autentyzm w przedstawianiu muzyki barokowej, z drugiej zaś krytykowany za nadinterpretacje. Ton Koopman to jeden z najwybitniejszych współczesnych znawców muzyki barokowej (uznawany za niedościgłego mistrza interpretacji muzyki Jana Sebastiana Bacha), holenderski organista, klawesynista i dyrygent. Opracowane utwory popularyzuje jako solista oraz razem z The Amsterdam Baroque Orchestra i Amsterdam Baroque Choir, które to przez niego samego stworzone zespoły, należą do światowej czołówki wykonawców i interpretatorów muzyki dawnej. Wraz z innymi wielkimi nazwiskami - między innymi Jordi Savalem, Masaaki Suzuki, Gustavem Leonhardtem, jest przedstawicielem muzycznego autentyzmu, czyli tak zwanego historycznego wykonawstwa prezentującego muzykę poprzednich epok na oryginalnych instrumentach z wykorzystaniem historycznych technik, dla wiernego oddania ówczesnych środków artystycznego wyrazu. Dlatego też Koopman niechętnie wypuszcza się poza estetykę barokową.

Jeżeli do odtwarzacza włożycie którąkolwiek płytę z muzyką "dowodzoną" przez Koopmana, nie spodziewajcie się sztampowych interpretacji (tu nie ma mowy o powielaniu), oklepanych ozdobników (te zamieniają się w ornamentacje nie z tej ziemi), czy nudnego i nieciekawego brzmienia (to nie idzie w parze z Koopmanem). Organy pod jego władaniem swoim potężnym brzmieniem potrafią zarówno wzbudzać drżenie murów, jak również wydawać z siebie dźwięki delikatne i pełne słodyczy. Tu każde uderzenie klawisza, każdy wybrany z dostępnej palety danego instrumentu głos, wydają się być bardzo przemyślane.

Zanim zaproszę Was do posłuchania i tym razem również popatrzenia na samego mistrza (a ogląda się go równie przyjemnie, jak słucha), nie zgodzę się jeszcze z panią Elżbietą Chojnacką, która twierdzi, że "muzyką dawną zawładnął świat archeologii, w którym fetyszyzuje się instrument, a środki i sposoby wykonania stają się ważniejsze od samej muzyki". Czy takie twierdzenie jest zasadne, kiedy zestawi się je na przykład z tymi dwoma wykonaniami? Oceńcie sami:





Po ostatnim skrytykowaniu przeze mnie walorów muzycznych, których nie znalazłem w pewnym miejscu, liczę się z tym, że i tym razem znajdzie się ktoś, kto nie będzie się zgadzał z kolejną moją opinią, że Ton Koopman muzycznym erudytą jest.