czwartek, 18 października 2012

Charakterystyka tonacyi cz. 7 - "Obrażające s[m]arkanie"

H-moll jest niejako tonem cierpliwości, spokojnego wyczekiwania, zdania się na Opatrzność Bożą. Dlatego też skarga jego jest łagodną i nie przechodzi nigdy ani w obrażające sarkanie, ani nieznośne kwilenie. Aplikatura tonu tego jest we wszystkich instrumentach trudną, stąd też mało mamy w nim sztuk pisanych.

Tak oto rozpoczynamy kolejną wyprawę w świat tonacyj, dzisiaj ze względu na ogólne zmęczenie materiału, do pewnego wyrazu z opisu magicznie dokleiła mi się jedna litera, czyniąc ten świat cudownie zasMarkanym. Powyższą charakterystykę czytałem chyba dwa razy i za każdym razem zastanawiałem się, dlaczego jej autor ni stąd, ni zowąd przytacza nagle jakieś obrażające smarkanie. Co też jakiś katar może mieć wspólnego z tonacją h-moll? No i zaczęło się moje dociekanie. Pierwszy na tapetę poszedł koncert h-moll Johanna Gottfrieda Walthera, a właściwie Vivaldiego:



Rzeka łez spływała po twarzy Walthera siedzącego w rogu pokoju, w którym zwykł przebywać zawsze wtedy, kiedy miał ochotę doznawać duchowych uniesień. Najciemniejsza część domu sprzyjała rozmyślaniu nad sensem życia, wsłuchiwaniu się w każdą nutę, doszukiwaniu się Boga w każdej frazie: własnej lub jak było w tym przypadku kolegi po fachu. Wszystkim niepamiętającym tamte czasy przypomnę tylko, że wtedy nie znano jeszcze takich wynalazków jak gramofon, magnetofon, odtwarzacz CD, czy jakże przydatne w kwestii niewkurzania małżonki słuchawki. Wtedy muzykę wynosiło się z sali koncertowej zaszufladkowaną z tyłu głowy, a odsłuch polegał na sięgnięciu swą pamięcią w odpowiednią szufladkę z wirtualną płytą BD (od Brain Disc), nagraną z udziałem publiczności w wersji LIVE. Walther będąc kuzynem pana Jana z najbardziej na świecie muzycznie uzdolnionej rodziny na literę "B", przez to właśnie spowinowacenie nie miał problemów z uruchamianiem muzycznej machinerii w swojej głowie (podejrzewam, że spora część ludzi żyjąca w tamtych czasach nie miała z tym problemu, gdyż po prostu nie było innego wyjścia). Siedział więc wygodnie w swym fotelu przywołując usłyszany wcześniej koncert Antonia i przeżywał szlochając. Smarkanie roznoszące się po całym domu nie miało końca. Był to jednak płacz wzruszenia, żadne tam nieznośne kwilenie. Krzątająca się po domu małżonka, która mądrą kobietą była, bardzo często musiała przywoływać go w takich sytuacjach do psychicznego pionu. Uczyniła to i tym razem mówiąc: "weź się już tak nie maż, okaż trochę cierpliwości, zdaj się na Bożą Opatrzność, chwyć pióro i mimo trudnej aplikatury hamola napisz ten koncert na organy tak, by wszyscy zwykli ludzie również mogli usłyszeć i poznać jego piękno w kościele". Licząc się z jej zdaniem wziął się do roboty i w kilka chwil przy pomocy jednego pióra, trzech kluczy i trzech pięciolinii, powołał do nowego życia wszystkie wykorzystane przez Antoniego instrumenty, ale już w sposób umożliwiający zaprezentowanie ich za sprawą tylko jednego człowieka - organisty.
I uczynił to doskonale, nieprawdaż? Kwintesencja barokowej muzyki zamknięta w jednym instrumencie, a i wykonanie oraz brzmienie instrumentu na zaprezentowanym przeze mnie przykładzie nie pozostawiają nic do życzenia. W tym momencie można zgodzić się więc z autorem opisu tonacji (przymykając oczywiście oko na obrażające smarkanie), że dużo tu skargi, ale jak słusznie zauważył autor utrzymanej w łagodnej wymowie. I wszystko byłoby nadal takie piękne, gdyby nie kolejny utwór wzięty na warsztat - Toccata h-moll Eugène Gigout:



Czy słyszycie tutaj ową łagodność i cierpliwość mające charakteryzować tonację h-moll? Ja mam wręcz odwrotnie. Kiedy u Vivaldo-Walthera słychać to było doskonale, w tym przypadku do mojej głowy uderza raczej cały ogrom skarg i rozpaczliwego kwilenia. Nie potrafię spokojnie wyczekiwać finału, chciałbym żeby ta nawałnica czym prędzej się skończyła. Szczęśliwie tylko, że w tym przypadku jest to finał zwieńczony gromkim H-dur (nawiasem mówiąc najbardziej "rozstrojonym" tonem w mojej prywatnej charakterystyce tonacji). Jedno się tylko zgadza - moje oczy narażone na niesamowity podmuch wiatru wywołany wspomnianą nawałnicą, podobnie jak u Walthera zachodzą łzami, a to już tylko krok od obraźliwego s[m]arkania. No to jeszcze raz z dodatkową promocją młodych talentów:



Teraz to moje s[m]arkanie sięga zenitu, a do objawów zewnętrznych dołączyła w finale utworu dodatkowo gęsia skórka. Ciekawe czy domyślacie się, co ją spowodowało? Ale to temat na zupełnie osobny wpis o doznaniach raczej niezwiązanych z tonacjami a przestrzenią... choć jak już pewnie zdążyliście się przyzwyczaić, rzeczy z natury ze sobą niezwiązywalne, związuję od ręki. Wyczekujcie zatem wpisu o przestrzennym s[m]arkaniu w tonacji nie-h-moll.