piątek, 24 maja 2013

Nader monotematyczny skryba

Przyznaję, że dziś kolejny raz mogę w Waszych oczach okazać się nader monotematycznym, "muzycznoorganowym" skrybą. Ale kurczę blade w tym przypadku naprawdę nie potrafię inaczej. Taka już moja przypadłość, że na pojawiające się imię i nazwisko tego mistrza interpretacji zaczyna się w mojej głowie niekontrolowany potok słów afirmujących muzyczny dorobek tego artysty. Im więcej zgłębiam ten niemały dorobek, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że na liście utworów, przy których przewija się nazwisko tego pana, nie ma ani jednej, dosłownie ani jednej złej, ba nawet choćby trochę nudnej, czy nieudanej interpretacji. Ten człowiek nie poplamił swojego muzycznego życiorysu jakimkolwiek nieprzemyślanym urzeczywistnieniem utworu. Każden jeden wykon (no co, trzeba być postępowym) - to majstersztyk, to brylant mieniący się milionem barw, to nieznośnie lekki byt. Każde nawet najmniejsze, w dodatku nigdy nieprzypadkowe muśnięcie klawisza sprawia, że ogarnia mnie poczucie... (teraz to może trochę źle zabrzmi, ale proszę mi wierzyć przemyślałem to określenie) wiecznego spokoju. I mam tu na na myśli spokój o... transmisję danych. Tak. W tym przypadku nadajnik jest zestrojony z odbiornikiem w stu procentach. Tu nie ma mowy o żadnych zakłóceniach. Jestem spokojny o każdą pojedynczą nutę, która za ułamek sekundy ożyje pod naciskiem jednego z 10 palców lub jednej z kończyn dolnych artysty i wryje się w moją muzyczną część mózgu. To niesamowite jak ta muzyka działa na mnie. Zastanawiam się tylko, czy tę przypadłość primo: da się leczyć i secundo: czy w ogóle trzeba ją leczyć. Dobrze mi z nią. To nieładnie życzyć komuś choroby, ale w tym przypadku wypada mi powiedzieć: zachorujcie na Tona Koopmana, jego wiecznie uśmiechniętą buzinkę, tak samo uśmiechnięte oczy i radość płynącą ze słuchania tej uduchowionej muzyki!

To właściwie mógłby być koniec mojego słowotocznego uwielbienia i początek słuchania muzyki, ale zabiorę Wam jeszcze jedną sekundę... może tercję. Trochę już minęło od początku tego bloga i aż dziw bierze, że do tej pory nie podzieliłem się z Wami poniższą kompozycją, będąca jedną z moich ulubionych i wdzięcznych. Utwór ulubiony - bo to połączenie dwóch największych: Vivaldiego z Bachem. Wdzięczny - bo jego granie i słuchanie, zwłaszcza takiego mistrzowskiego Koopmanowego wykonania, niesie ze sobą niesamowitą przyjemność, pozytywnie nastraja, umaja duszę, a wszystkie moll-e zamienia w Dur-y. "Dank u voor al meester!"