piątek, 15 lipca 2011

Symfonia organowa straszna nie dla każdego

Ostatnio mowa była o mało znanym a poczesnym Zipolim. Idąc tropem tak często wykorzystywanych na tym blogu przeze mnie przeciwieństw należałoby powiedzieć, że przyszedł czas na kogoś bardzo znanego i... niepoczesnego. Ale niepoczesnymi raczej zajmować się nie będziemy, niech więc jedyną przeciwnością do tytułu poprzedniego posta będzie fakt, że zamiast kogoś mało znanego będzie ktoś o "trochę" większej popularności, ktoś kogo nazwisko pojawi się automatycznie na ustach sporej części miłośników muzyki organowej, którym zarzuci się przynętę w postaci hasła: "Toccata z V Symfonii organowej". Tak. Oto przed Państwem nie niepoczesny, a wręcz przeciwnie bardzo znamienity Charles-Marie Widor.

Skoro wspomniana Toccata jest już oklepana niemal tak, jak Toccata i Fuga d-moll pana Jana, zajmiemy się czymś innym, czymś z wcześniejszego okresu twórczości Widora - francuskiego nauczyciela akademickiego, organisty i kompozytora, kontynuatora zapoczątkowanego przez Cesara Franck'a tak zwanego symfonizmu organowego, określanego współcześnie przez niektórych mianem popkultury muzyki organowej.

Ci "niektórzy" za symfonizmem organowym nie przepadają. Jedni uważają go za masową produkcję będącą wynikiem rewolucji przemysłowej (większe instrumenty, większe możliwości brzmieniowe, a więc trzeba pokazać więcej, niezależnie od jakości przekazu), drudzy dopatrują się w nim braku oryginalności, czy nawet komercjalizacji. Większość jednak unika go, bo zetknięcie z nim jest z reguły niczym bolesne uderzenie głową w monumentalną ścianę dźwiękową, a więc z założenia trudny do ogarnięcia i zrozumienia muzyczny zlepek. Fakt. Forma ta lubuje się w sporych dawkach nieziemskiej mieszaniny dźwięków z tendencją do rozbuchania patosem na lewo i prawo, przez co wszystko na pierwszy rzut... ucha, może wydawać się muzycznie miałkie. Za chwilę podam jednak dwa przykłady, po których większość tych ocen wyda się Wam raczej nieprzemyślana i nietrafiona. Okaże się bowiem, że ścianę tę można spokojnie ominąć i w symfoniach organowych każdy, choć trochę zaznajomiony z muzyką, usłyszy ciekawą romantyczną formę niosącą ze sobą całkiem sensowny przekaz. Przekaz, który czyni tę muzykę bardziej soczystą i co chyba potwierdzi każdy - muzykę po prostu i bez dwóch zdań POTĘŻNĄ.

Sam nie jestem wielkim miłośnikiem tego rodzaju muzyki organowej, ale nie odrzucam jej i co więcej uważam, że po pewnym osłuchaniu się z tym gatunkiem, jest to muzyka przyswajalna raczej dla każdego, nie mówiąc już o tym, że wnosi ona wiele do muzycznego świata organów. Moja przyjaciółka raczej mniej zaznajomiona z muzyką organową, na pytanie "po co w ogóle pedał w organach?" (nazwany również przez nią "nożnuałem"*) postawione przez jednego z uczestników spotkania, odpowiedziała po prostu i bez zastanowienia: "pedał dodaje organom kościelności". Myślę, że w taki sam sposób, po prostu i bez zastanowienia mógłbym i ja równie trafnie odpowiedzieć na pytanie: "po co w ogóle tworzono symfonie organowe?": "bo dodają muzyce organowej potężności!". Oto pierwszy muzyczny przykład w postaci finału nie piątej, tylko drugiej symfonii organowej Widora.



Czy aż tak bardzo skaleczyliśmy się przy zetknięciu z tą ścianą dźwięków? Chyba nie, prawda? Jak w każdej ścianie, tak i w tej znaleźć można dziurki po gwoździach w postaci choćby cichych przerywników, albo wykuty obok otwór drzwiowy w postaci sympatycznego tematu górującego nad niezliczoną ilością pasaży, czy pochodów pedałowych ("nożnuałowych"). To wszystko daje słuchaczowi możliwość ominięcia tego zmasowanego ataku dźwięków i zaglądnięcia przez wspomniane dziurki albo drzwi w głąb, gdzie czeka już na niego po prostu potęga muzyki organowej z obowiązkowym bonusem w postaci ostatniego akordu wybrzmiewającego jeszcze przez kilka sekund po zakończeniu (o ile oczywiście kubatura pomieszczenia na to pozwala - a w przypadku symfonii organowych z prawdziwym efektem końcowym, wręcz powinna).

Tu mógłbym skończyć, ale mam jeszcze coś na deser, a i wcześniej obiecałem dwa przykłady. Mógłbym rzec, że będzie to coś z zupełnie innej muzycznej beczki, ale beczka będzie ta sama, bo muzyka wciąż z kręgu symfonii organowej. Uzupełnieniem powyższego wywodu na temat "fajności" symfonii organowych będzie taki oto muzyczny kwiatek o jakże odmiennym od wysłuchanego Finału charakterze - Scherzo pochodzące... tak tak, z tej samej symfonii Widora. Nie wiem czemu, ale tak jakoś wyjątkowo pasuje mi do niego pierwsza część z wiersza Juliana Tuwima o takim samym tytule:

Śpiewała wesoło - i nagle w śmiech,
Sam śpiew ją rozśmieszył: że śpiewa.
I śmiech zaczął sypać ze śpiewem jak śnieg,
I śmieje się, śmieje, zaśmiewa.

Bo jak się tu nie śmiać? Wydłuża się głos
I dźwięki, i dzwonki nawija
Na nuty, na nitki, na strunki jak włos,
I piankę ze srebra ubija.




* z okazji zaistnienia na moim blogu, serdecznie pozdrawiam Cię Kasiu!

2 komentarze:

  1. ;) cytrynówka otworzyła mój umysł na muzykę organową :) dzięki za uznanie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To fascynujące - symfonia na jeden instrument. Ja lubię taką muzykę, jest potężna i piękna.

    OdpowiedzUsuń