czwartek, 28 stycznia 2010

Studium (ciężkiego) przypadku

Kolejny raz w niedługim odstępie czasu "wzięło mnie" na wałkowanie do znudzenia jednej z tysięcy kompozycji mistrza Bacha. I tak wałkując to nieskończenie rozciągliwe ciasto, którego głównym składnikiem są doskonale zorganizowane dźwięki, wpadłem na pewien pomysł, który być może przyczyni się do określenia rodzaju mej przypadłości i przebiegu ewentualnego zdrowienia, o ile takowe jest w ogóle możliwe.

Korzystając zatem z dwóch metod (obserwacja zachowań i wywiad), przedstawię najpierw Wam, a zaraz po Was całemu światu rezultat przeprowadzonego mini studium własnego przypadku w kontekście oczywiście pana Bacha. Całość eksperymentu poza wspomnianym Jaśkiem dotyczyć będzie jednego konkretu o wdzięcznie brzmiącej nazwie "Passacaglia". Ten to dziwoląg z nazwy to nic innego jak tylko kolejny wspaniały twór ludzkości, który swój rozkwit przeżywał w okresie baroku. Jego kwintesencją jest ostinato, czyli wielokrotnie powtarzany schemat melodyczny, zazwyczaj w niskim rejestrze.

O pomoc w realizacji mojego zmyślnego przedsięwzięcia, zwróciłem się do organizacji "TITS" (Transmigration In Time Seriously - z angielskiego coś o możliwości przenoszenia się na poważnie w czasie), która umożliwiła mi przeprowadzenie krótkiej rozmowy z samym protoplastą mojego chwilowego nazwijmy to muzycznego niedomagania. W pierwszej kolejności wziąłem zatem na tapetę takie oto cudo Dietricha Buxtehudego, a następnie przeszedłem do rozmowy.



JA: Panie Bach, jak pan się czuje nosząc jedno z najbardziej, jeżeli nie najbardziej znane nazwisko na świecie?
BACH: Dobrze.
[Nie wiem czego innego się spodziewałem...]
JA: Chodzą słuchy, że Passacaglię c-moll napisał pan pod wpływem niejakiego Dietricha Buxtehudego?
BACH: Posiadam dwa warianty odpowiedzi, proszę sobie wybrać: jako, że nie należę do zupełnie normalnych ludzi nakreśliłem to dziełko w około 12 minut na kolanie, słuchając przy tym nieco nudnych ciaccon Pachelbela, albo też jak pan woli wziąłem - swoją drogą bardzo udaną - Passacaglię Buxtehudego, przetransponowałem z d-moll - po naszemu mówiąc "zrobiłem demolkę" - zmieniłem kilka wariacji, ulepszyłem garstką ozdobników i wydłużyłem dodając fugę.
[Dziwnym trafem pasowały mi obie wersje...]
JA: Wielu znawców twierdzi, że ma pan jakieś układy z siłami wyższymi. Czy one również brały udział przy tworzeniu tego dzieła?
BACH: Pan posłucha nagrania Tona Koopmana na organach Świętej Trójcy klasztoru w Ottobeuren. Tam zawarta jest odpowiedź na to pytanie.
[W rzeczy samej.]
JA: Czy zdawał pan sobie sprawę, że będzie to jedno z najznakomitszych dzieł w historii muzyki organowej, które doczeka się wielu transkrypcji orkiestrowych i fortepianowych, interpretacji jazzowych, czy wreszcie, że zostanie wykorzystane m.in. w filmie "Ojciec chrzestny"?
BACH: Yyyyy... nie.
[Znowu nie wiem czego się spodziewałem...]
JA: Jak to się dzieje, że pańskie kompozycje przyciągają jak magnez, uzależniają, są jednocześnie lekarstwem na każdą chorobę, ale i prześladującą zmorą, która nie chce się odczepić?
BACH: Przepraszam pana, ale muszę się rozłączyć, małżonka się niepokoi na drugiej linii...

Niestety nie otrzymałem odpowiedzi na najważniejsze pytanie, więc póki co diagnoza brzmiała: trafił muzycznie szurnięty a przede wszystkim dotknięty Bożym geniuszem (Bach oczywiście) na drugiego niezbyt normalnego. Przeszedłem zatem do obserwacji własnych zachowań, analizy przemyśleń i określenia sposobu odbierania bodźców. Oto materiał niezbędny do badania i jego efekt.





Dawkując odpowiednio różne wersje utworu, zarówno te, które od początku wykonywane są przy użyciu organowego Pleno (te wolę bardziej), jak i te, które rozpoczynają się delikatnym brzmieniem, doszedłem do jednego prostego wniosku: utwór to majestatyczny i ponadczasowy! Porażająca swym rozmiarem kompozycja utrzymana w konwencji efektu kuli śnieżnej, rozpoczyna się bardzo niewinnie, stopniowo narasta stając się coraz potężniejszym i niebezpiecznym dla niewprawionego ucha tworem. W przeciwieństwie do spustoszeń jakie zazwyczaj niesie ze sobą ten efekt, w tym przypadku wszystko rozwiązuje się pozytywnie gromkim uderzeniem w C-dur. Słuchając wersji, w której podstawowy motyw muzyczny rozpoczyna się na delikatnych, ulotnych niemalże głosach, odniosłem wrażenie jakby ktoś chciał "pogilgać" Pana Boga po piętach. W wersji z potężnie brzmiącym, wwiercającym się niemalże w umysł motywem pedałowym, gilganie to sięgało przynajmniej po pachy. Łkające niemalże organy w końcowej części Passacaglii oraz Fudze, jeszcze bardziej ukazały imperium dźwięków, potęgę harmonii, możliwości człowieka naznaczonego niepowtarzalnym geniuszem. Ilekroć słucham, a przez to oczami duszy przyglądam się temu najlepiej na świecie oszlifowanemu diamentowi, odnoszę wrażenie, że niedostępne dla zwykłego śmiertelnika zazwyczaj bramy niebios, stają w tym przypadku otworem, przez który chociaż na chwilę możemy zanurzyć głowę i podziwiać zupełnie odmienną od naszej Niebiańską Planetę.


Czy Bach faktycznie mógł zdawać sobie sprawę z wielkości tworzonych dzieł, ale przede wszystkim ich wpływu na ludzi? Dając możliwość nieograniczonego zagłębiania się w tym magicznym świecie dźwięków i czerpania z niego nadzwyczajnych sił, czy jakiekolwiek zdrowienie jest mi/nam w ogóle potrzebne? Niestety, a może właśnie stety, odpowiedzi na tak postawione pytania to już bardzo indywidualna kwestia i każde studium przypadku będzie ściśle związane z subiektywnym odbiorem i rozumieniem muzyki.

Dla wytrwałych polecam także:
Hans-Andre Stamme cz.1
Hans-Andre Stamme cz.2
Transkrypcja Ottorino Respighi

2 komentarze:

  1. Wywiad- 10/10! Rozwaliło mnie ;D

    No rzeczywiście, początek "demolki" Buxtehudego łudząco przypomina fragment Jaśkowego "cemolu" ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy raz trafiłem na ten blog, wyjątkowo ciekawy, chyba jeszcze tu wrócę :D

    OdpowiedzUsuń