Marcin Józef Żebrowski, Adam z Wągrowca, Adam Jarzębski, Jacek Różycki oraz Damian Stachowicz to bohaterowie dzisiejszego wpisu. Zapytacie kto to taki i co tych panów łączy? Łączy ich fakt bycia kompozytorami, kraj pochodzenia oraz czasy, w których przyszło im tworzyć. Czasy polskiego baroku uważano jeszcze do niedawna za czas upadku kulturalnego i ogólnego przestoju w dziejach naszego kraju. Obraz ten jednak zmienił się i wciąż zmienia dzięki intensywnie prowadzonym badaniom archiwalnym, które pozwalają dotrzeć coraz większej liczbie melomanów do nowych utworów pochodzących z tamtego okresu, poznać nowe fakty, zachowania społeczeństwa związane z jego kształceniem muzycznym, czy wreszcie osoby polskich kompozytorów, o których do tej pory nie było mowy, bądź wspominani oni byli raczej sporadycznie. Do takich osób należy niewątpliwie Marcin Józef Żebrowski, związany z jasnogórskim zespołem wokalno-instrumentalnym działającym przy częstochowskim klasztorze oo. paulinów, ceniony kompozytor, skrzypek, wokalista i pedagog uznawany obecnie za najbardziej ciekawą postać osiemnastowiecznej kultury muzycznej w Polsce. Oto jego aria "Suscepit Israel".
Adam z Wągrowca to z kolei polski organista i kompozytor, który w swych utworach prezentował tradycje włoskiego renesansu oraz wczesnego baroku. Słuchając jego utworów organowych łatwo można zauważyć stylistyczne podobieństwo z muzyką Frescobaldiego. Zasłynął również z tego, że jako pierwszy użył w notacji trzeciej pięciolinii do zapisu partii wykonywanej nogami. Oto jego "Ricercata Secundi Toni":
Jacek Różycki to kompozytor barokowy z Łęczycy. Oto jego Magnificemus in cantico oraz Exsultemus omnes:
Ponownie czas na wczesny barok w wydaniu Adama Jarzębskiego w kompozycji Chromatica, w którym organy pełnią tylko rolę towarzysza:
Na koniec Damian Stachowicz, okolice Rzeszowa, i Veni Consolator w wersji z organami i fletem zamiast trąbki.
To rzecz jasna tylko kilku polskich kompozytorów baroku, w utworach których udało mi się znaleźć organy, jeżeli nie jako instrument wiodący, to przynajmniej towarzyszący. Jeżeli lubujecie się w muzyce z tego okresu, polecam jeszcze utwory (już wprawdzie bez udziału organów) Benedykta Cichoszewskiego (cudowna kantata, czy Magnificat), Magnificat Mikołaja Zielińskiego, czy wreszcie kompozycje Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego (na przykład Missa Paschalis).
Udanego polskiego barokowania!
piątek, 30 września 2016
wtorek, 24 maja 2016
Sonatowe tapetowanie
Czas najwyższy na wiosenno-letnie remonty. Zajmiemy się zatem odświeżeniem naszego muzycznego pokoju, kładąc na jego ścianach zupełnie nowe tapety. W tym sezonie niech będą modne tapety sonatowe. Rozwijamy pierwszą rolkę, ciaptamy klejem i sru na ścianę. Naszym oczom wyłania się następujący obraz:
Piękny, bogaty w ornamenty, mieniący się imitacjami powtarzający się wzorek w rytmie sonaty C-dur niejakiego Justina Heinricha Knechta (1752-1817) - niemieckiego kompozytora i organisty. Jest przyjemna dla ucha melodia, jest pomysł i charakterystyczny dla tamtych czasów styl sonaty organowej. Wszystko gra i świetnie leży na naszych opatrzonych do tej pory muzycznie ścianach. Z Niemiec błyskiem siekiery przeskakujemy do Włoch i sięgamy po kolejną rolkę sonatowej tapety z tego samego okresu. No to kleim:
Włoski brylant w pełni. Lśni, migocze tysiącem barw, doskonale komponuje się z poprzednią tapetą. Ale już pod nasze wiaderko z klejem do tapet toczy się dla odmiany o wiele grubsza i cięższa rolka:
Niemiecka precyzja i kunszt romantyzmu reprezentowanego przez pana Augusta Gotfryda Rittera - współtwórcy dzieł muzycznych określanych mianem organowej sonaty romantycznej. A jeżeli współtwórcy, to nie może zabraknąć również drugiego kolegi, który znał się na rzeczy tak samo dobrze:
Romantycznie zrobiło się na naszej muzycznej ścianie. No to do kolekcji trzeba nam teraz tylko "odrobinę" tapety wykonanej ze stali potrójnie hartowanej, która niczym walec wtoczy się na naszą ścianę robiąc spustoszenie wśród dziur po gwoździach i wszelkich nierównościach wynikających z niezbyt udanej roboty poprzedniej ekipy remontowej:
Ufff... Toż to istny majstersztyk pana Guilmant'a. Ile tu się dzieje. To właściwie nie jedna, a kilkadziesiąt ciężkich maszyn wtoczyło się na nasze ściany. Cud, że jeszcze stoją. A skoro takie wytrzymałe, poddajmy je jeszcze jednej próbie wytrzymałościowej za sprawą Juliusa Reubke i jego buldożera w postaci słynnej, inspirowanej Lisztowym "Ad nos, ad salutarem undam" sonacie c-moll. Tu już nie będzie tak łatwo jak przed chwilą. Gotowi? Trzymajcie się mocno!
No to szczyt romantycznego repertuaru mamy już za sobą. Żyjecie jeszcze w tym sonatowym remoncie? Ledwo? No to odpocznijmy nieco:
Emocje nieco ostudzone, robota już prawie wykonana. No to na sam koniec, jako ostatnia rolka na naszej cudownie zapełnionej sonatowymi dźwiękami ścianie, wyląduje sam mistrz stylu barokowego, doskonałe dopełnienie całości:
Tapetowanie uważam za udane. Miejmy nadzieję, że żaden pas z naszych muzycznych tapet nie będzie się odklejał. No to co następne? Kuchnia?
Piękny, bogaty w ornamenty, mieniący się imitacjami powtarzający się wzorek w rytmie sonaty C-dur niejakiego Justina Heinricha Knechta (1752-1817) - niemieckiego kompozytora i organisty. Jest przyjemna dla ucha melodia, jest pomysł i charakterystyczny dla tamtych czasów styl sonaty organowej. Wszystko gra i świetnie leży na naszych opatrzonych do tej pory muzycznie ścianach. Z Niemiec błyskiem siekiery przeskakujemy do Włoch i sięgamy po kolejną rolkę sonatowej tapety z tego samego okresu. No to kleim:
Włoski brylant w pełni. Lśni, migocze tysiącem barw, doskonale komponuje się z poprzednią tapetą. Ale już pod nasze wiaderko z klejem do tapet toczy się dla odmiany o wiele grubsza i cięższa rolka:
Niemiecka precyzja i kunszt romantyzmu reprezentowanego przez pana Augusta Gotfryda Rittera - współtwórcy dzieł muzycznych określanych mianem organowej sonaty romantycznej. A jeżeli współtwórcy, to nie może zabraknąć również drugiego kolegi, który znał się na rzeczy tak samo dobrze:
Romantycznie zrobiło się na naszej muzycznej ścianie. No to do kolekcji trzeba nam teraz tylko "odrobinę" tapety wykonanej ze stali potrójnie hartowanej, która niczym walec wtoczy się na naszą ścianę robiąc spustoszenie wśród dziur po gwoździach i wszelkich nierównościach wynikających z niezbyt udanej roboty poprzedniej ekipy remontowej:
Ufff... Toż to istny majstersztyk pana Guilmant'a. Ile tu się dzieje. To właściwie nie jedna, a kilkadziesiąt ciężkich maszyn wtoczyło się na nasze ściany. Cud, że jeszcze stoją. A skoro takie wytrzymałe, poddajmy je jeszcze jednej próbie wytrzymałościowej za sprawą Juliusa Reubke i jego buldożera w postaci słynnej, inspirowanej Lisztowym "Ad nos, ad salutarem undam" sonacie c-moll. Tu już nie będzie tak łatwo jak przed chwilą. Gotowi? Trzymajcie się mocno!
No to szczyt romantycznego repertuaru mamy już za sobą. Żyjecie jeszcze w tym sonatowym remoncie? Ledwo? No to odpocznijmy nieco:
Emocje nieco ostudzone, robota już prawie wykonana. No to na sam koniec, jako ostatnia rolka na naszej cudownie zapełnionej sonatowymi dźwiękami ścianie, wyląduje sam mistrz stylu barokowego, doskonałe dopełnienie całości:
Tapetowanie uważam za udane. Miejmy nadzieję, że żaden pas z naszych muzycznych tapet nie będzie się odklejał. No to co następne? Kuchnia?
wtorek, 29 marca 2016
piątek, 4 marca 2016
Organy - naturalnie
Znowu mała przerwa w dostawie organowych uniesień, ale dziecię się nam narodziło, więc święta po Świętach w mojej rodzinie. Wybaczycie mam nadzieję, że wciąż nie udaje mi się naciągnąć danych nam na dzień 24 godzin o choćby jedną dodatkową chwilę. Ale obiecuję poprawę i zwiększę transfer organowych danych między nadawcą a odbiorcą.
Dzisiaj mało tekstu, ale za to więcej muzyki. Wiele razy udowadniałem Wam, że organy to król instrumentów. I raczej nie było z tym faktem problemu, każdy kto choć trochę zaprzyjaźnił się z tym instrumentem potrafi dostrzec jego wielkość i możliwości. Nie inaczej będzie w przypadku dzisiejszego tematu. Pokażę Wam bowiem, że organy to także wspomniany król nie tylko dlatego, że potrafi naśladować właściwie każdy instrument muzyczny, ale także dlatego, że świetnie odnajduje się też w naturze, a zwłaszcza w roli jej imitatora. W dużej mierze leży to oczywiście w kwestii grającego, ale bez możliwości instrumentu, nic by z tego nie wyszło. Zacznijmy od najpopularniejszego zwierzęcia kojarzącego się z lasem i naturą - kukułki. Tu przykładów od groma:
W doskonale chyba wszystkim znanym duecie ze słowikiem (i towarzyszeniem kilku innych instrumentów):
No to czas na wiewiórkę (i odrobinę naturalnego kaszlu słuchaczy):
Trochę deszczu i burzy:
Na koniec coś "oszałamniającego" - idziemy do lasu, a tam wszystko co w naturze, od dobrze znanej nam już kukułki, przez przelatujące owady, wiejący wiatr, aż po grzmienie burzy gdzieś w oddali. A wszystko to spięte Beethovenem. Krótkie cudo natury szanownego Pana Popławskiego, nie raz już tutaj prezentowanego:
A zatem organy? Naturalnie!
Dzisiaj mało tekstu, ale za to więcej muzyki. Wiele razy udowadniałem Wam, że organy to król instrumentów. I raczej nie było z tym faktem problemu, każdy kto choć trochę zaprzyjaźnił się z tym instrumentem potrafi dostrzec jego wielkość i możliwości. Nie inaczej będzie w przypadku dzisiejszego tematu. Pokażę Wam bowiem, że organy to także wspomniany król nie tylko dlatego, że potrafi naśladować właściwie każdy instrument muzyczny, ale także dlatego, że świetnie odnajduje się też w naturze, a zwłaszcza w roli jej imitatora. W dużej mierze leży to oczywiście w kwestii grającego, ale bez możliwości instrumentu, nic by z tego nie wyszło. Zacznijmy od najpopularniejszego zwierzęcia kojarzącego się z lasem i naturą - kukułki. Tu przykładów od groma:
W doskonale chyba wszystkim znanym duecie ze słowikiem (i towarzyszeniem kilku innych instrumentów):
No to czas na wiewiórkę (i odrobinę naturalnego kaszlu słuchaczy):
Trochę deszczu i burzy:
Na koniec coś "oszałamniającego" - idziemy do lasu, a tam wszystko co w naturze, od dobrze znanej nam już kukułki, przez przelatujące owady, wiejący wiatr, aż po grzmienie burzy gdzieś w oddali. A wszystko to spięte Beethovenem. Krótkie cudo natury szanownego Pana Popławskiego, nie raz już tutaj prezentowanego:
A zatem organy? Naturalnie!
czwartek, 10 grudnia 2015
Powiększanie organów
I znowu przedświąteczny szał zakupowy. Jedni z przyczepionymi długimi brodami jako święci Mikołajowie, drudzy z doklejonymi skrzydłami jako "aniołkowie", czy wreszcie trzeci "gwiazdorzący" - ale wszyscy zgodnie latający po sklepach wielkich galerii handlowych w jednym tylko celu - uszczęśliwienia najbliższych. Czasu coraz mniej, więc w cały ten proceder wkrada się pośpiech, który w połączeniu ze zdenerwowaniem wynikającym albo to z kończących się środków umożliwiających zakup, albo z niedostępności upragnionego towaru, tworzą efekt ogólnego zmęczenia. Przecież trzeba obdarowywać się czymś najlepszym i największym. I właśnie tym ostatnim jak zdążyliście się zorientować po tytule zajmiemy się dzisiaj.
Są największym muzycznym instrumentem, jaki kiedykolwiek udało się zbudować człowiekowi. Mają oficjalnie bagatela 33 tysiące i jeszcze 114 piszczałek (oficjalnie, bo podobno nie do końca wiadomo ile ich jest w rzeczywistości) składających się na 314 głosów i 7 manuałów. Są oczywiście wpisane na listę rekordów Guinnessa (obok największego organy te są jednocześnie najgłośniejszym instrumentem na świecie). Są także jednym z dwóch instrumentów na świecie posiadających 64-stopowy głos w sekcji pedałowej. Amerykańskie szaleństwo. Jeżeli kogoś nie przeraża możliwość ogłuchnięcia można sobie zafundować trochę Bacha z czarnej płyty:
Dlaczego z czarnej płyty? Bo są to największe organy na świecie, ale cały czas w odbudowie po huraganie, który w 1944 roku zniszczył znaczną część instrumentu. Zakończenie prac planowane jest na 2023 rok. To trochę za długo, żeby trzymać Was tutaj tyle czasu, dlatego przejdźmy od razu do największego, w pełni funkcjonalnego instrumentu (Wanamaker Organ), który jest w dodatku dość nietypowy. Dlaczego? Bo usytuowany jest w galerii handlowej. No i jesteśmy w domu. Mamy przed świętami dwa w jednym. Świąteczno - prezentowy i muzyczny ogrom, szaleństwo w zdwojonej dawce. Trochę mniej niż u poprzednika bo "tylko" 28 604 piszczałki, ale za to w 463 głosach, które w wybranym przez grającego zestawie będą umilać nam świąteczne szaleństwo zakupowe. Takie coś mogli wykoncypować tylko Amerykanie. (Na marginesie zastanawiam się czy dobór repertuaru może pomóc albo przeszkodzić w zakupie konkretnego produktu? "Czy te kolczyki w takim kolorze, lepiej mi leżą przy Bachu, czy może Widorze?") Posłuchajcie najpierw Franck'a w wykonaniu Daniela Rotha, a potem dla tych, co to mają czas przed świętami na słuchanie muzyki organowej wykonywanej na największych instrumentach tego świata, zapraszam na typowo świąteczny koncert z tego samego miejsca.
Osobiście wolę chyba nieco mniejsze instrumenty, zwłaszcza w innych niż centra handlowe i sale koncertowe miejscach. Moim zdaniem tylko instrumenty w kościołach mają duszę, której takim monstrualnym tworom trochę brakuje. Oczywiście można zobaczyć, posłuchać, zachwycić się tym ogromem, przełożyć to na pracę ludzi, którzy potrafili cały ten skomplikowany mechanizm ogarnąć i cały czas potrafią stroić oraz pielęgnować. Kosmos i szacunek. Ale nie dla mnie takie sztuczne powiększanie organów. I nie mówię, że najpiękniej brzmią tylko instrumenty mające nie więcej niż 15 głosów. Nie. Po prostu wolę, gdy instrument jest budowany - nazwijmy to - bardziej tradycyjnie, by od razu można było wyczuć duszę, doskonale zestrojone z miejscem unikatowe brzmienie, które potrafi zachwycić nie tylko ze względu na ogrom machinerii za nim stojącej, ale zwyczajnie ma w sobie to porywające "coś". A właśnie to "coś" bardzo często umyka nam w efekcie ubocznym nadmiarowości, ogromu, wielkości... Dokładnie w taki sam sposób, w jaki bardzo często zatracamy magię świąt. Życzę zatem, żeby ten czas radości nie przesłoniły Wam rekordy Guinnessa pobijane w kategorii największy prezent, najwięcej żarła, naj*, naj*, naj*...
A pod choinkę trochę świątecznego nastroju w wydaniu niepowiększonych organów:
Są największym muzycznym instrumentem, jaki kiedykolwiek udało się zbudować człowiekowi. Mają oficjalnie bagatela 33 tysiące i jeszcze 114 piszczałek (oficjalnie, bo podobno nie do końca wiadomo ile ich jest w rzeczywistości) składających się na 314 głosów i 7 manuałów. Są oczywiście wpisane na listę rekordów Guinnessa (obok największego organy te są jednocześnie najgłośniejszym instrumentem na świecie). Są także jednym z dwóch instrumentów na świecie posiadających 64-stopowy głos w sekcji pedałowej. Amerykańskie szaleństwo. Jeżeli kogoś nie przeraża możliwość ogłuchnięcia można sobie zafundować trochę Bacha z czarnej płyty:
Dlaczego z czarnej płyty? Bo są to największe organy na świecie, ale cały czas w odbudowie po huraganie, który w 1944 roku zniszczył znaczną część instrumentu. Zakończenie prac planowane jest na 2023 rok. To trochę za długo, żeby trzymać Was tutaj tyle czasu, dlatego przejdźmy od razu do największego, w pełni funkcjonalnego instrumentu (Wanamaker Organ), który jest w dodatku dość nietypowy. Dlaczego? Bo usytuowany jest w galerii handlowej. No i jesteśmy w domu. Mamy przed świętami dwa w jednym. Świąteczno - prezentowy i muzyczny ogrom, szaleństwo w zdwojonej dawce. Trochę mniej niż u poprzednika bo "tylko" 28 604 piszczałki, ale za to w 463 głosach, które w wybranym przez grającego zestawie będą umilać nam świąteczne szaleństwo zakupowe. Takie coś mogli wykoncypować tylko Amerykanie. (Na marginesie zastanawiam się czy dobór repertuaru może pomóc albo przeszkodzić w zakupie konkretnego produktu? "Czy te kolczyki w takim kolorze, lepiej mi leżą przy Bachu, czy może Widorze?") Posłuchajcie najpierw Franck'a w wykonaniu Daniela Rotha, a potem dla tych, co to mają czas przed świętami na słuchanie muzyki organowej wykonywanej na największych instrumentach tego świata, zapraszam na typowo świąteczny koncert z tego samego miejsca.
Osobiście wolę chyba nieco mniejsze instrumenty, zwłaszcza w innych niż centra handlowe i sale koncertowe miejscach. Moim zdaniem tylko instrumenty w kościołach mają duszę, której takim monstrualnym tworom trochę brakuje. Oczywiście można zobaczyć, posłuchać, zachwycić się tym ogromem, przełożyć to na pracę ludzi, którzy potrafili cały ten skomplikowany mechanizm ogarnąć i cały czas potrafią stroić oraz pielęgnować. Kosmos i szacunek. Ale nie dla mnie takie sztuczne powiększanie organów. I nie mówię, że najpiękniej brzmią tylko instrumenty mające nie więcej niż 15 głosów. Nie. Po prostu wolę, gdy instrument jest budowany - nazwijmy to - bardziej tradycyjnie, by od razu można było wyczuć duszę, doskonale zestrojone z miejscem unikatowe brzmienie, które potrafi zachwycić nie tylko ze względu na ogrom machinerii za nim stojącej, ale zwyczajnie ma w sobie to porywające "coś". A właśnie to "coś" bardzo często umyka nam w efekcie ubocznym nadmiarowości, ogromu, wielkości... Dokładnie w taki sam sposób, w jaki bardzo często zatracamy magię świąt. Życzę zatem, żeby ten czas radości nie przesłoniły Wam rekordy Guinnessa pobijane w kategorii największy prezent, najwięcej żarła, naj*, naj*, naj*...
A pod choinkę trochę świątecznego nastroju w wydaniu niepowiększonych organów:
Subskrybuj:
Posty (Atom)