niedziela, 23 grudnia 2012

Wesiolysiąt

Wszystkie portale, strony tematyczne, allegra i blogi prześcigają się właśnie w składaniu życzeń swoim czytelnikom, zwanym w internecie po prostu użytkownikami. Unikalnymi użytkownikami nazywa się w fachowej nomenklaturze tych, którzy odwiedzają daną stronę pierwszy raz w założonym okresie. Wy jednak jesteście unikalni nie z tego powodu, a z racji unikalności tematyki tego bloga. Dlatego też nie jesteście nazywani użytkownikami, a słusznie ukierunkowanymi muzycznymi odbiorcami internetowymi. I to właśnie Wam moi mili, chciałbym językiem mojego małego brzdąca, którego wszechobecność bardzo wpłynęła na długość niniejszej wypowiedzi (obiecuję, że z Nowym Rokiem nadrobimy zaległości muzyczne), bardzo zwięźle życzyć po prostu: "Wesiołysiąt"!

środa, 7 listopada 2012

On może + ona może = oni mogoł

W internecie aż roi się od baboli, czy jak kto woli językowych fąfli. I kiedy ktoś machnie się w ortografii słowa "gżegżółka", czy "rządny" albo "żądny" - bo trudny wybór zależny jest od kontekstu - to ja to jestem w stanie zrozumieć, ale pypcia można dostać, kiedy jednostki ludzkie nie za bardzo opanowawszy swój język ojczysty, wypisują innym, czytającym jednostkom ludzkim, trochę bardziej spowinowaconym z tymże językiem, takie oto przykładowe treści (dla oszczędzenia Wam nerwów podam tylko fragment opisu aukcji internetowej): "Zobacz inne moje przedmioty. Mogoł one pasować do tego zestawu."

Katar zalał komuś fragment mózgu odpowiedzialny za stosowanie wymysłu zwanego ortografią? Tragiczne i komiczne w jednym. Zauważyłem jednak na tym przypadku pewną prawidłowość, mój mózg automatycznie nastawia się chyba na tego typu kwiatki próbując odwrócić moją uwagę od takich ortograficznych, ciężkich przypadków, ponieważ pierwsze o czym pomyślałem widząc to cudo była... dynastia Mogołów. A stąd już tylko rzut beretem do "Grosso mogul", czyli słynnego koncertu D-dur Vivaldiego z drugiej dekady XVIII wieku. Ten znowu był punktem odniesienia dla naszego kochanego Pana Jana, który posiadając niesłychany dryg do organowych interpretacji dzieł innych mistrzów, bez zbytniego wysiłku przeniósł tę tryumfalną i energiczną melodię nawiązującą do ówczesnych wyobrażeń świata zachodniego o potędze XVI wiecznych władców Indii na tylko trzy pięciolinie.



I jak zwykle uczynił to doskonale, a mistrzostwo w dokonywaniu transkrypcji organowych jest jeszcze bardziej godne docenienia, ponieważ w przeciwieństwie do jego kolegów po fachu (Schütz, czy Händel), którzy podobnie jak on czerpali inspiracje we włoskiej, bardzo modnej ówcześnie kulturze, będącej kolebką stylu barokowego, pan Bach nigdy nie był w tym kraju. Jego wiedza dotycząca tego włoskiego stylu pochodziła jedynie z analizy partytur, dzięki czemu transkrybowane utwory nabierały nową, specyficzną formę. Ale czy tylko cel nadania utworowi nowego wyrazu przyświecał Bachowi podczas tworzenia zarówno tej, jak i innych transkrypcji organowych? Spekulacji w tym temacie jest tak wiele, jak wielu badaczy zechciało się w nim wypowiedzieć. Dotarłem między innymi do takich:
- autodydaktyka - przepisując obce partytury Bach miał poznawać najnowsze osiągnięcia w dziedzinie techniki kompozytorskiej (według mnie mało prawdopodobne),
- upowszechnienie literatury koncertowej,
- możliwość wykonywania fragmentów koncertu podczas mszy.

A ja nie będąc badaczem uważam, że taka praca sprawiała Jasiowi po prostu zwykłą frajdę. A to czy wówczas posiadał on do tego świadomość, że uczyni tym samym radochę muzycznym melomanom na całym ziemskim padole, których ilość idzie już w grube miliony (choć nie wiem, czy w tym przypadku nie dokonałem niedoszacowania), to już osobna kwestia i zagadka, której tutaj nijak nie rozwiążemy. Chociaż kto wie, może znajdą się tacy, którzy mogoł?

czwartek, 18 października 2012

Charakterystyka tonacyi cz. 7 - "Obrażające s[m]arkanie"

H-moll jest niejako tonem cierpliwości, spokojnego wyczekiwania, zdania się na Opatrzność Bożą. Dlatego też skarga jego jest łagodną i nie przechodzi nigdy ani w obrażające sarkanie, ani nieznośne kwilenie. Aplikatura tonu tego jest we wszystkich instrumentach trudną, stąd też mało mamy w nim sztuk pisanych.

Tak oto rozpoczynamy kolejną wyprawę w świat tonacyj, dzisiaj ze względu na ogólne zmęczenie materiału, do pewnego wyrazu z opisu magicznie dokleiła mi się jedna litera, czyniąc ten świat cudownie zasMarkanym. Powyższą charakterystykę czytałem chyba dwa razy i za każdym razem zastanawiałem się, dlaczego jej autor ni stąd, ni zowąd przytacza nagle jakieś obrażające smarkanie. Co też jakiś katar może mieć wspólnego z tonacją h-moll? No i zaczęło się moje dociekanie. Pierwszy na tapetę poszedł koncert h-moll Johanna Gottfrieda Walthera, a właściwie Vivaldiego:



Rzeka łez spływała po twarzy Walthera siedzącego w rogu pokoju, w którym zwykł przebywać zawsze wtedy, kiedy miał ochotę doznawać duchowych uniesień. Najciemniejsza część domu sprzyjała rozmyślaniu nad sensem życia, wsłuchiwaniu się w każdą nutę, doszukiwaniu się Boga w każdej frazie: własnej lub jak było w tym przypadku kolegi po fachu. Wszystkim niepamiętającym tamte czasy przypomnę tylko, że wtedy nie znano jeszcze takich wynalazków jak gramofon, magnetofon, odtwarzacz CD, czy jakże przydatne w kwestii niewkurzania małżonki słuchawki. Wtedy muzykę wynosiło się z sali koncertowej zaszufladkowaną z tyłu głowy, a odsłuch polegał na sięgnięciu swą pamięcią w odpowiednią szufladkę z wirtualną płytą BD (od Brain Disc), nagraną z udziałem publiczności w wersji LIVE. Walther będąc kuzynem pana Jana z najbardziej na świecie muzycznie uzdolnionej rodziny na literę "B", przez to właśnie spowinowacenie nie miał problemów z uruchamianiem muzycznej machinerii w swojej głowie (podejrzewam, że spora część ludzi żyjąca w tamtych czasach nie miała z tym problemu, gdyż po prostu nie było innego wyjścia). Siedział więc wygodnie w swym fotelu przywołując usłyszany wcześniej koncert Antonia i przeżywał szlochając. Smarkanie roznoszące się po całym domu nie miało końca. Był to jednak płacz wzruszenia, żadne tam nieznośne kwilenie. Krzątająca się po domu małżonka, która mądrą kobietą była, bardzo często musiała przywoływać go w takich sytuacjach do psychicznego pionu. Uczyniła to i tym razem mówiąc: "weź się już tak nie maż, okaż trochę cierpliwości, zdaj się na Bożą Opatrzność, chwyć pióro i mimo trudnej aplikatury hamola napisz ten koncert na organy tak, by wszyscy zwykli ludzie również mogli usłyszeć i poznać jego piękno w kościele". Licząc się z jej zdaniem wziął się do roboty i w kilka chwil przy pomocy jednego pióra, trzech kluczy i trzech pięciolinii, powołał do nowego życia wszystkie wykorzystane przez Antoniego instrumenty, ale już w sposób umożliwiający zaprezentowanie ich za sprawą tylko jednego człowieka - organisty.
I uczynił to doskonale, nieprawdaż? Kwintesencja barokowej muzyki zamknięta w jednym instrumencie, a i wykonanie oraz brzmienie instrumentu na zaprezentowanym przeze mnie przykładzie nie pozostawiają nic do życzenia. W tym momencie można zgodzić się więc z autorem opisu tonacji (przymykając oczywiście oko na obrażające smarkanie), że dużo tu skargi, ale jak słusznie zauważył autor utrzymanej w łagodnej wymowie. I wszystko byłoby nadal takie piękne, gdyby nie kolejny utwór wzięty na warsztat - Toccata h-moll Eugène Gigout:



Czy słyszycie tutaj ową łagodność i cierpliwość mające charakteryzować tonację h-moll? Ja mam wręcz odwrotnie. Kiedy u Vivaldo-Walthera słychać to było doskonale, w tym przypadku do mojej głowy uderza raczej cały ogrom skarg i rozpaczliwego kwilenia. Nie potrafię spokojnie wyczekiwać finału, chciałbym żeby ta nawałnica czym prędzej się skończyła. Szczęśliwie tylko, że w tym przypadku jest to finał zwieńczony gromkim H-dur (nawiasem mówiąc najbardziej "rozstrojonym" tonem w mojej prywatnej charakterystyce tonacji). Jedno się tylko zgadza - moje oczy narażone na niesamowity podmuch wiatru wywołany wspomnianą nawałnicą, podobnie jak u Walthera zachodzą łzami, a to już tylko krok od obraźliwego s[m]arkania. No to jeszcze raz z dodatkową promocją młodych talentów:



Teraz to moje s[m]arkanie sięga zenitu, a do objawów zewnętrznych dołączyła w finale utworu dodatkowo gęsia skórka. Ciekawe czy domyślacie się, co ją spowodowało? Ale to temat na zupełnie osobny wpis o doznaniach raczej niezwiązanych z tonacjami a przestrzenią... choć jak już pewnie zdążyliście się przyzwyczaić, rzeczy z natury ze sobą niezwiązywalne, związuję od ręki. Wyczekujcie zatem wpisu o przestrzennym s[m]arkaniu w tonacji nie-h-moll.

sobota, 22 września 2012

Saxorganowa tajemniczość

Od razu przyznam się bez bicia do tego, że saksofon nigdy nie należał do listy moich ulubionych brzmieniowo instrumentów. Gdyby ktoś zapytał mnie o pierwszą rzecz związaną z tym instrumentem jaka przychodzi mi do głowy, równie dobrze mógłbym odpowiedzieć: Lisa z Simpsonów oraz Candy Dulfer, która już jakiś czas temu wykonała popisowy numer z Davem Stewartem, bo gdybym miał odpowiedzieć na tak postawione pytanie zupełnie serio, chyba nie znalazłbym na nie szybko normalnej odpowiedzi. Dlaczego dopadła mnie przypadłość o nazwie "antysax"? Może dlatego, że ilekroć słyszę brzmienie tego instrumentu odnoszę wrażenie, że jest ono dla moich uszu jakieś "pumeksowate", zbyt szorstkie, zarazem zbyt miałkie, a co najważniejsze pozbawione tak ważnej dla mnie nutki tajemniczości (na przykład takiej, którą z całą pewnością posiada fagot), a która to w znacznym stopniu przyczynia się do generowania w moim organizmie większej ilości substancji dających poczucie przyjemności płynącej ze słuchania muzyki. Kiedy nie ma tej enigmatyczności, zwyczajnie czegoś mi brakuje. Dlatego nie lubię mieć wszystkiego podanego na muzycznej tacy, nie lubię kiedy wszystko jest takie ugładzone i oczywiste. Lubię się trochę "pobabrać" i "uciamtać" jak dziecko bawiące się swoimi pierwszymi w życiu posiłkami w papkowatej postaci.

I oto trzymam w ręce okładkę płyty a zdziwienie moje sięga zenitu, bo to chyba pierwszy raz, kiedy saksofon po pierwsze mnie nie nudzi, po drugie pasuje, a po trzecie nawet interesuje i zaskakuje, czym nieco zmienia moje dotychczasowe wyżej opisane podejście do tegoż instrumentu. Czy to dlatego, że występuje w duecie z organami? Odpowiedź na to pytanie znałem już po pierwszych dźwiękach płynących z zupełnie przypadkowo nabytej płyty "NEW POLISH MUSIC for saxophone and organ" Jana Bokszczanina i Pawła Gusnara. Pana Jana poznałem już przy okazji płyt z muzyką ulubionego Mariana Sawy, więc wiedziałem, że od tej strony płyta mnie nie rozczaruje. Jedyną niewiadomą był pan Paweł, a właściwie wspomniany saksofon. I właśnie o dziwo i ta strona płyty mnie absolutnie urzekła. Posłuchajcie jej fragmentu: "Mały szkic" Miłosza Bembinowa.



Dobrze brzmi taki duet, prawda? Pięknie uzupełniają się te dwa brzmienia. Są wprawdzie momenty, kiedy charakterystyczna maniera saksofonu trochę mi przeszkadza, ale to drobnostka, bo całość jest bardzo kompletna. Im więcej słucham tej płyty (Marian Sawa brzmi absolutnie nieziemsko), skłaniam się ku stwierdzeniu, że szufladkowanie danego instrumentu zupełnie nie ma sensu (tu apel do tych, którzy bez namysłu wsadzają organy do szufladki z napisem: "niedzielna liturgia i tyle"). Bałem się zestawienia moich ukochanych organów z tak zaszufladkowanym przez mnie (przyznaję, również zupełnie bez sensu) saksofonem. Kupowałem płytę ze sceptycznym nastawieniem: posłucham i pewnie odłożę do płyt zaprzyjaźnionych z zakurzoną częścią płytoteki. Ale już wiem, że będzie inaczej, a czy jest tak właśnie dzięki organom? Mogę z całą pewnością powiedzieć, że tak. Uważam, że to one tworzą specyficzny klimat, doskonale uzupełniają obraz malowany dźwiękami saksofonu, raz towarzysząc, a raz przewodząc myśli kompozytora. To dzięki nim ten bezduszny do tej pory dla mnie "chrapliwy" saksofon przestaje być krzykliwym stworem, dostaje nowego nieznanego mi dotąd brzmienia, wzbogaconego właśnie o wspominaną tajemniczość. W tym wydaniu ten duet mi odpowiada i z całą pewnością sięgnę jeszcze nie raz do podobnych nagrań. Polecam.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Magiczne dźwięki średniowiecza

Urodził się w bazylice Valère w szwajcarskiej miejscowości Sion dokładnie... 577 lat temu, ale po dzień dzisiejszy zachował niesamowitą sprawność i możliwości, których mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzieniaszek urodzony już w XXI wieku. Posiada 8 głosów wydobywających się z zaledwie 376 piszczałek. Jest kręgosłupem gotyckiego organowego festiwalu odbywającego się w tym miejscu już od ponad 40 lat, który przyciąga najwybitniejszych organistów i ekspertów organów z całego świata, a niesamowitymi szczęściarzami są ci odwiedzający to urokliwe miejsce, którym dane było go zobaczyć, ale przede wszystkim wziąć udział w tej magicznej uczcie dźwięków, czyli usłyszeć najstarsze na naszej planecie nadające się do gry organy. A trzeba zaznaczyć, że jest ich niewielu, ponieważ zwiedzanie instrumentu nie jest powszechnie dostępne. Zapraszam zatem na magiczną podróż w odległe rejony muzyki organowej.
Wyobraźmy sobie, że wchodzimy do bazyliki i od razu kierujemy się w stronę wąskich i krętych schodów, na końcu których naszym oczom ukazuje się misternie wykonane cudo. To majstersztyk, do którego my - miłośnicy współczesnych instrumentów w naszych modernych świątyniach nie jesteśmy przyzwyczajeni. Nie posiada bowiem nieskończonej liczby klawiatur, przełączniczków, przycisków, pedałów i komputerowych wyświetlaczy, ale tylko jeden misternie wystrugany skromny manuał wzbogacony równie szykowną króciutką klawiaturą nożną. Takich instrumentów pochodzących z XIV wieku jest wprawdzie więcej (np. w Hiszpanii), ale w większości albo popadły one w ruinę, albo ich mechanizmy i elementy zostały podczas renowacji przeprowadzanych w XX wieku wymienione na nowsze, a te już nie dadzą takiego samego efektu. Opisywany instrument jest wyjątkowy, ponieważ zachowały się większości oryginalnych elementów mechanizmu. W 1700 roku instrument został zmodyfikowany na potrzeby wykonywania muzyki barokowej, dlatego też nie można do końca stwierdzić, czy brzmi on teraz tak, jak brzmiał pierwotnie, ale ze względu na zachowane elementy, jest wielce prawdopodobne, że jego charakter nadal osadzony jest w czasach średniowiecza.

Zobaczyliśmy organy z bliska, zejdźmy teraz na ziemię i zobaczmy je z dołu. Podnosimy głowę i widzimy malutki instrument osadzony niejako w specyficznym, przypominającym dziób statku kadłubie, wybudowanym później, bo w 1630 roku. Wzrok przykuwają również ciekawe malowidła wykonane na wewnętrznych stronach drzwi zamykających prospekt instrumentu. To dzięki nim tak naprawdę wiadomo, że instrument jest datowany na tamte czasy, ponieważ ustalono, że malowidła te stworzył malarz Peter Maggenberg właśnie między 1434 a 1437 rokiem. Należy też pamiętać, że organy były w tamtym czasie jedną z najbardziej skomplikowanych maszyn, jakie udało się stworzyć ludzkości do nadejścia rewolucji przemysłowej. Dlatego też ich wartość na owe czasy była niebagatelna. Twierdzi się, że powstały dzięki wielkiej figurze Guillaume de Rarogne, który ufundował instrument, a to czy fakt ten miał wpływ na objęcie przez niego posady biskupa Sionu jest kwestią niewyjaśnioną. Ostatnie prace konserwatorskie miały miejsce w 1954 roku. Od tego czasu ten pra-pra dziadek wszystkich organowych klawiatur świata ma się całkiem dobrze i zachwyca koneserów oraz miłośników muzyki dawnej i organowej swoim urokiem i niepowtarzalnym brzmieniem:





Dla zainteresowanych dyspozycja instrumentu:
Manuał

1. Principal 8'
2. Oktav 4'
3. Coppell 4'
4. Oktav 2'
5. Quint Major 2 2/3'
6. Quint Minor 1 1/3'
7. Mixtur II 1'

Pedał

8. Subbas II 16'+8'

czwartek, 2 sierpnia 2012

Urodziny, nowa szata i muzyka trochę inaczej...

Gdyby tak zacytować pewną kwestię z filmu, to brzmiałaby ona mniej więcej tak: "zmiany, zmiany, zmiany". To właściwie wystarczyłoby za cały komentarz dotyczący metamorfozy, którą pewnie już zdążyliście zauważyć. Stara wersja bloga utworzona 6 sierpnia 2009 roku była wąska, żeby wszyscy miłośnicy muzyki organowej z małymi monitorkami również mogli tu znaleźć coś dla siebie. Ale w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko staramy się albo maksymalnie zmniejszyć (co w opisywanej sytuacji nie byłoby najlepszym rozwiązaniem), albo maksymalnie zwiększyć, musiałem w końcu znaleźć chwilkę by zreorganizować trochę szatę graficzną i poszerzyć bloga, żeby i tym razem dogodzić organowym melomanom, ale już z ogromnymi, panoramicznymi monitorami. Czekam oczywiście na wszelkie uwagi i sugestie.

To już prawie trzy lata, jakeśmy się tu wszyscy zgromadzili na czytaniu, pisaniu, no i przede wszystkim na słuchaniu muzyki organowej: tej łatwiejszej, tej leżącej pośrodku ale i tej trudnej, która wymaga od słuchacza wyrozumiałości, uwagi i umiejętności znalezienia "tego czegoś" wśród masy kotłujących się dźwięków (dzisiaj również będziemy szukać "tego czegoś"). Było dużo o tonacjach, kompozytorach z różnych epok, wykonawcach godnych polecenia, instrumentach godnych posłuchania (choć zdarzyło się również miejsce, w którym ja osobiście nie znalazłem tego, czym sporo ludzi tak się zachwyca). Przewijały się różne mniej lub bardziej autentyczne historie, w których tle zawsze tkwiły organy. To małe podsumowanie ma służyć tylko jako wstęp do najważniejszego stwierdzenia na trzecie urodziny: TO JESZCZE NIE KONIEC I DALEKO MI DO NIEGO!

A dowodem na to niech będzie kolejna ciekawostka z organami w tle. Natknąłem się bowiem ostatnio na bardzo ciekawą płytę "Ceremony (2012)" pewnej młodej szwedzkiej artystki - Anny von Hausswolff, o ekspresyjnym i nieprzeciętnym głosie (na marginesie bardzo podobnym do Kate Bush). Na płycie znajdziemy 13 utworów, w których obok fortepianu, gitar i perkusji chyba najważniejszą i najciekawszą rolę odgrywają organy. Ciekawy to pomysł, by instrument zazwyczaj kojarzony tylko z Liturgią wpleść do muzyki nazwijmy to popularnej. Momentami delikatny, momentami zadziorny głos Anny doskonale współbrzmi z organową bestią, tworząc bardzo specyficzny świat różnorakich dźwięków, wymyślony i powołany do życia przez samą wykonawczynię. Ale uwaga, by móc w pełni zanurzyć się w ten raczej mroczny świat, wymagane jest od słuchacza nieco uwagi. Bez niej taka muzyka nie będzie mogła w ogóle zacząć się podobać. Najlepszą porą będzie zatem wieczór, a miejscem wygodny fotel lub kanapa w pokoju z przygaszonym światłem. Jeżeli do tego na Twojej półce stoi jeszcze Brian Eno, Sigur Rós, czy Lykke Li, to bez skrępowania możesz sięgnąć po tę płytę, bo z całą pewnością jest ona skierowana do lubujących się w eksperymentach i muzycznych innowacjach. Polecam!



PS. Jeżeli znacie jeszcze inne płyty z muzyką raczej nieklasyczną, w której wykorzystane zostały organy, napiszcie o tym. Wspólnie spróbujemy stworzyć taką listę.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Organ niesiony

Niektórym do pełni szczęścia potrzebne są ogromne, ponad stu głosowe organy, które swym potężnym brzmieniem będą kruszyć mury wielkiej, niesamowicie akustycznej świątyni. Innym wystarczy znowuż mały, kilkugłosowy instrument umieszczony na chórze niewielkiego kościółka. Ale są też tacy, którym wystarczy niewielka drewniana skrzyneczka, a w niej rząd drewnianych lub jak kto woli ołowianych piszczałek. A jak jeszcze do takiej konstrukcji dołoży się im klawiaturę oraz miech, którym będą mogli bez użycia elektryczności pompować powietrze i powie się im, że można to cudo sobie zawiesić na szyi i wykonywać największe dzieła średniowiecznej epoki idąc na przykład głównym deptakiem w jednej z naszych polskich nadmorskich miejscowości, to pełnia szczęści gwarantowana! Portatyw - bo o nim mowa - potrafi na szczęście zachwycić również miłośników ogromnych i średnich organów, bo urok tego instrumentu spokojnie dorównuje im swą wielkością. To również dzięki bardzo specyficznej muzyce, jaką wykonywano na tym instrumencie np. w XV wieku, kiedy to cieszył się największą popularnością, a która to muzyka tworzona była z kolei w wyniku pewnych ograniczeń natury technicznej. Otóż jak donoszą specjaliści w tym temacie, prostopadle umieszczona do grającego klawiatura umożliwiała mu używanie tylko dwóch palców. Co ciekawe, jeszcze w XVIII wieku, kiedy pozycja klawiatury w instrumentach nie nakładała już takiego ograniczenia, grający nadal stosowali tę dziwną manierę, wykonując gamy tylko dwoma palcami. Dzisiaj niektórzy nazwaliby ich po prostu dziwakami. Dla mnie to jednak muzyczni ekscentrycy, którzy bez reszty oddawali się swojej muzyce. Przejdźmy zatem od słów do tej właśnie muzyki - moim zdaniem świetnej propozycji na letni odpoczynek:





wtorek, 19 czerwca 2012

Widzimisie i upalne kaprysie

No i jest patelnia, i to taka bez teflonu, jest skwar, żar i spiekota. W tak miłych okolicznościach przyrody i niepowtarzalnych, jedni robią się kapryśni, drugim plącze się język, a trzecim głowa wypełnia się dziwnymi myślami. Tak sobie więc pomyślałem, że jednak trzeba mieć w życiu przynajmniej jeden kaprys, chociaż malutki pozytywnie zabarwiony kaprysik. Najlepiej mieć ich sporo, ale oczywiście z zachowaniem pewnego umiaru, tak żeby potem ktoś, zwłaszcza ktoś na kim nam zależy, nie nazwał nas marudami, zrzędami, czy wreszcie widzimisiami (termin pochodzący od "widzimisię" - synonimu kaprysu). Chociaż akurat to określenie ładne jest i to aż tak, że uwaga uwaga, złożę teraz niespodziewanie na Waszych internetowych oczach publiczną deklarację: otóż jestem widzimisiem. Tak, mam swoje zachcianki oraz fanaberie, które lubię, szanuję i pielęgnuję. Uwielbiam mieć na przykład porządek w nutach i płytach... Nie najlepszy to może przykład, bo życie pokazuje, że potrafię się bez tego porządku obejść, nie natknąłem się bowiem na niego już od dłuższego czasu i to wcale jak zwykle nie jest moja wina. (Czy takie tłumaczenie się przed sobą również należy do jednej z głównych cech widzimisiów?) Takich fanaberyjek i kaprysiów mam na pęczki, dlatego ich Wam i sobie oszczędzę, prezentując do podziału tylko jeden pozytywny kaprys, który kojarzy misie... Ech, przegrzanie, brak spacji oraz ogonka i już człowiek musi się tłumaczyć, że misie takie Capriccio może i ze sobą skojarzy, ale tylko te znające się na dobrej muzyce organowej, siedzące wygodnie ze słuchawkami na uszach w swoich leśnych zakamarkach (w chłodnym cieniu!!!). W tym przypadku chodziło mi jednak bardziej o fakt kojarzenia przeze mnie tego utworu z okresem wakacyjno-pordóżniczo-odkrywczo-wypoczynkowym. W niejakiej Wikipedii pod hasłem muzycznego kaprysu nie znalazłem niestety nawet małej wzmianki o takim kanikularnym zabarwieniu. Stoi natomiast: "żywa improwizowana kompozycja instrumentalna", a widzimiś w towarzystwie upału napisałby raczej: "nieumarła spontaniczna instrumentalna mieszanka dźwięków". Oj tak tak, czas żeby wszystkie widzimisie zabrały pod pachy swoje kaprysie i wyruszyły hen hen daleko, by tam móc się nimi bez skrępowania cieszyć. Udanych wakacyjnych wybryków!

poniedziałek, 21 maja 2012

Wolfgang [L]amadeusz Mozart - czarodziejski flet i dwie kulki

Ciekawi mnie, czy lamy podobnie jak ludzie cierpią na brak weny? Wikipedia nic na ten temat nie mówi, ale mówi za to, że lama to udomowiony ssak parzystokopytny z rodziny wielbłądowatych, zwierzę socjalne z rozbudowanymi zachowaniami grupowymi (i to jak rozbudowanymi - oto najczęściej występujący rodzinny model: dominujący samiec i około 6 samic z młodymi), którego cechą charakterystyczną jest plucie w sytuacjach stresowych (pod to zachowanie można by akurat podpiąć również kilka innych ssaków, ale o tym może innym razem). Jest do tego zwierzęciem bardzo popularnym, na przykład niejaki Monty Python stworzył skecz na cześć lamy (Llamas). Od dzisiaj będzie jeszcze bardziej popularna - a to za sprawą Mozarta, jego czarodziejskiego fletu i dwóch kulek...

Co poniektórzy z bardziej sprośnymi myślami pewnie mówią sobie właśnie pod nosem: a to świntuch, wypisywać o takich rzeczach na takim poważnym (zazwyczaj) blogu... A my (w sensie ja autor, moja szalona wyobraźnia i niekonwencjonalne poczucie humoru) uwielbiamy się bawić takimi dwuznacznościami. Najpierw budujemy odpowiednie napięcie, kiedy to czytelnik już nie może się doczekać, co też wydarzy się z tymi kulkami i fletem Mozarta (w dodatku [L]amadeusza), mózgowe połączenia tworzą już szeroką autostradę, po której myśli czytelnika zaraz zaczną się rozpędzać, by jak najszybciej dotrzeć wprost do łóżka austriackiego kompozytora i spraw z nim związanych. Jak jeszcze takiemu czytelnikowi zdarzy się połączyć "te" sprawy ze wspomnianym rodzinnym modelem charakteryzującym lamy (zwłaszcza z fragmentem dotyczącym dominującego samca i jego sześciu samic), to przebieranie nogami, gryzienie paznokci i zaczerwienienie na twarzy mamy pewne jak w banku.

Żeby cały zabieg przyniósł pożądany efekt, wystarczy w kolejnym kroku już tylko odrzucić na bok sprośności i napisać po prostu o... wsłuchiwaniu się w uwerturę do opery "Czarodziejski flet" Mozarta, któremu towarzyszy zajadanie się ostatnimi dwiema, znalezionymi na dnie szuflady kulkami Mozarta (tzw. "Mozartkugel" [uwaga na ślinotok] - kuliste czekoladki z nadzieniem z pistacjowo-migdałowego marcepanu, oblanego nugatem, a z zewnątrz ciemną czekoladą... mhhhmmmm). Autor znalazł rozwiązanie na brak weny, jego poczucie humoru zostało dostatecznie połechtane, a czytelnik pozostaje z pytaniem na ustach: co tu u licha robi ta lama? W te pędy przyszło mi na myśl kilka możliwych odpowiedzi:
1. Jak wspomniane zostało na początku, lamy plują. Mógłbym na przykład w stresie wywołanym złością i niezadowoleniem z jakości interpretacji albo wykonania, pluć kulkami Mozarta po mieszkaniu. Tę zależność jednak odrzucam z racji faktu, że jest to wersja organowa, a tu rzadko mam do czynienia ze złością, prędzej z niezadowoleniem, ale to nie generuje u mnie na szczęście konieczności plucia.
2. Słuchając uwertury mógłbym wylegiwać się na lamiej skórze. To z racji przekonań jest zupełnie nieprawdopodobne, bliżej mi już do tego plucia.
3. Samce wykorzystywane są również do celów transportowych. Podobno mogą przenieść średnio około 30 kg na trasie 20 km. A gdyby im tak zwiększyć obciążenie, a skrócić trasę? Zakładając, że ważę powiedzmy 70 kg, taka lama mogłaby mnie ponieść kilka kilometrów, a ja w tym czasie mógłbym się delektować np. Mozartem (kulkami czy fletem, jak kto woli)... Nic z tego, maksymalna ładowność lamy - 45 kilogramów, więc pozostają mi dieta i spacerek.
4. Ostatecznie założyłem, że akurat ta lama jest zwierzęciem wyjątkowo wścibskim i po prostu lubi wtykać nos to tu, to tam...

Miłego [L]amadeusza... polecam zwłaszcza z kulkami!

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

"Mięsny Jeż"

Jest jak zwykle: Święta Święta i po Świętach... Jak zwykle chciałem za pomocą niniejszego bloga złożyć wszystkim życzenia na wyżej wymienione Święta i jak zwykle mi nie wyszło. Teraz zapewne "Ci wszyscy", którzy raczej regularnie go czytają pomyślą sobie: no tak, najczęściej wszystkich przekonuje do tego, żeby przed Świętami zwolnić, a wychodzi na to, że sam szaleje na zakupach w hipermarketach i nie ma czasu napisać chociażby życzeń dla nas. A jak jest w rzeczywistości?

Otóż podobnie jak cały szalony internet opanował ostatnio przypadek niejakiego mięsnego jeża, tak i mnie dopadł mój własny "Mięsny Jeż" (chciałem na marginesie zaznaczyć, że: po pierwsze - cudzysłów i wielkie litery są nieprzypadkowe, sam zwrot nie ma bowiem żadnego bezpośredniego odniesienia do rzeczywistości [nie odnosi się na przykład do imienia Jerzy], a zaistniał tutaj tylko jako pretekst; po drugie - obrazek miał być z organami, ale mieli tylko z fortepianinem, więc musi Wam wystarczyć takowy). On to bowiem swoimi malutkimi łapkami wyszarpał mi kawał wolnego czasu, którego zazwyczaj sporą część poświęcałem na napisanie czegoś, co wydawało mi się na tyle sensowne i fajne, żeby godne było opublikowania tutaj. Co więcej, przez już dwa miesiące ten szkrab zadomowił się w moim i "Miau-żonki" życiu na dobre. Zdradzę Wam tylko, że uwił sobie gniazdko w małym drewnianym łóżeczku, znad którego oprócz nas doglądają go żyrafa, hipopotam i krowa Zofia. Do tego pije dużo mleka i... na szczęście lubi słuchać dużo dobrej muzy - od Bacha i Vivaldiego, przez szum suszarki, po samego Antonio Solera.



Z tym ostatnim oczywiście przesadziłem, ale był to "numer" i "wykon" (moje dwa ulubione a popularne ostatnio niczym mięsny jeż zwroty), który jako pierwszy przyszedł mi do głowy w kontekście fenomenu tego zwierzęcia (dla jeszcze niewtajemniczonych niestety nie podam żadnego linka). Wracając jednak do meritum powiem krótko: "sami wicie i rozumicie" (a jak nie rozumicie, to zapytajcie znajomych, którzy podobnież na nic ostatnio nie mają czasu i nie jest to wynikiem np. zawodowej kariery tylko czegoś wręcz przeciwnego... rzekłbym nawet KOGOŚ). Dlatego też nie gniewajcie się, nie rzucajcie nieprzystającymi epitetami w moim kierunku, a ja w zamian obiecuję w miarę możliwości szkrobnąć coś ciekawego i na temat gdzieś tam związany z muzyką w organowym wydaniu.

Dziękując za zrozumienie, życzę spóźnionego, ale jakże szczerego bo prosto z serducha WESOŁEGO ALLELUJA!

wtorek, 13 marca 2012

Mroczne Trivium


"Mógłbym porównać moją muzykę do białego światła, które zawiera w sobie wszystkie inne barwy. Tylko pryzmat może je rozdzielić, ujawniając tym samym poszczególne kolory. Tym pryzmatem może być dusza słuchacza".

Arvo Pärt




Powyższe słowa mogłyby wystarczyć za cały komentarz do muzyki, którą dzisiaj chciałem Wam zaprezentować. Takie rozwiązanie byłoby wprawdzie zgodne z duchem minimalistycznego postrzegania świata przez Arvo Pärta - jednego z większych, jak nie największego żyjącego mistyka, ale dlaczego nie spróbować skomentować tej ubogiej w nuty, ale jakże bogatej w treści muzyki?



Trivium - potrójne rozdroże, trzy perspektywy, trzy elementy, każdy tak bardzo się od siebie różniący, a wszystkie jednocześnie tak nierozerwalnie ze sobą połączone. Najpierw efemeryczny dialog fletowych głosów z towarzyszeniem jednostajnego, delikatnego dźwięku basowego. Potem chwila ciszy (choć prawdziwą ciszę ciężko jest wyłowić z poprzedniej części) i następująca po niej organowa wichura barw z tym samym jednostajnym basem, tyle że tym razem groźnym i przeraźliwym. Kolejna cisza i trzecia odsłona przypominająca nieco pierwszą, ale z pewnymi barwowymi naleciałościami wypływającymi ze środkowej, burzliwej części.

"Cisza jest moją wewnętrzną pauzą, podczas której znajduję się blisko Boga. Czasem mam wrażenie, że nic poza nią nie ma znaczenia".

Arvo Pärt


Czy Trivium oznacza trywialne? Niekoniecznie. Jeżeli tylko zgodnie z zaleceniem samego kompozytora, nasza dusza będzie chciała zabawić się we wspomniany pryzmat. Wszystko oczywiście pod jednym warunkiem - przynajmniej przez niespełna dziesięć minut, ta XX-wieczna muzyka organowa nie może nas odstraszać i przerażać. Gdyby nawet na samym początku tak było, polecam mimo wszystko poświęcić kolejne dziesięć minut i spróbować ponownie zagłębić się w tym metafizycznym świecie subtelnej, pełnej pokory i kunsztu muzyki. Próbujmy naszą wyobraźnią malować obrazy dla każdego z trzech kreślonych muzycznie elementów. Każdy z nich kryje zupełnie inny świat, choć przeważnie mroczny, owiany jakąś tajemnicą.

Poniższy obrazek to jeden z wielu efektów wielogodzinnej pracy mojej wyobraźni karmionej organowymi dźwiękami tego trzyczęściowego dzieła, próbującej chociaż nieco określić tę tajemnicę.

Jest makabrycznie ciemno. Duże pomieszczenie. To ona dociera do jego najbardziej schowanych elementów, które w tej chwili nie są w stanie uchylić się przed nią. To ona tak bezpretensjonalnie jednoczy się z ciszą, że razem stanowią doskonałą całość. To ona współtworzy ciężki, wszechobecny zapach, który w miarę upływu czasu można określić mianem pachnidła. To ona, przerażająca ciemność, oblewa ciało siedzącego w dużym pomieszczeniu zgarbionego mężczyzny. Myślę: dlaczego w tej ciemności dostrzegam kształt jego sylwetki? Dlaczego on płacze? To blask bijący od niedawno zgasłego życia. On płacze nad swoją bezradnością, nad marnością tego świata i prawami, które nim rządzą. Płacze nad ciałem swojej ukochanej córki. Płacz niespodziewanie przeradza się w krzyk. Teraz to on rozbija się o ściany, to on przeszywa panoszącą się do tej pory ciemność ostatecznie torując drogę do jasności. Chociażby dla jednego promyka światła, któremu uda się przesmyknąć przez malutkie okno i zasiać w jego sercu nadzieję, że nic na tym świecie nie dzieje się bezcelowo...

Znów jest ciemno.
Dlaczego już go nie widzę?
Oni wyszli.
Ona - ciemność - została.

środa, 29 lutego 2012

Taka okazja...

... zdarza się co cztery lata, czyli raczej rzadko. Z takiej okazji nie mogłem więc nie skorzystać i mimo natłoku różnego rodzaju spraw, musiałem zamieścić mini-posta w przestępny dzień tego roku, który jak się okazuje jest również ważnym dniem dla melomanów muzyki operowej. Dokładnie 29 lutego 1792 roku urodził się bowiem sam Gioacchino Rossini, którego uwerturę do chyba najbardziej znanej opery "Wilhelm Tell" chciałem przy tej okazji zaprezentować. Będzie to oczywiście wersja na organy, ale podobnie jak dzisiejszy dzień bardzo nietypowa - bo na cztery ręce i cztery nogi.

piątek, 10 lutego 2012

Peżo? Mercedes? Reno!

Z wyborem nowego samochodu jest mniej więcej tak: zanim się ostatecznie wybierze, trzeba się przejechać by wypróbować sprawowanie podczas jazdy, ocenić funkcjonalność i przydatność wyposażenia, określić, czy będzie to Peugeot, Mercedes, czy Renault. Zupełnie podobnie rzecz ma się z wyborem muzyki. My "zrobiliśmy już trochę kilometrów" i wybór tej właściwej - organowej rzecz jasna - mamy już za sobą... A propos Renault, dzisiaj ponownie zaproponuję kolejną zabawę w listę jednego przeboju, tym razem z etykietką "Renaud".

(Pierwsze notowanie listy)

Zanim przejdziemy do głosowania, należy się kilka słów o tym, kim właściwie był pan "Reno". Albert Renaud - był organistą i kompozytorem okresu romantyzmu (1855-1924), który zaistniał na muzycznym rynku właściwie jako kompozytor tylko jednego przeboju - Toccaty d-moll, która będzie stanowiła podstawę dzisiejszej zabawy. Wszystkie krótkie notki biograficzne o nim pisane w języku angielskim głoszą, że był to "pupil" takich osobistości muzyki organowej jak Leo Delibes, Cesar Franck, Charles Gounod i Camille Saint-Saëns. Czy był faktycznie ich pupilem, czy tylko uczniem - trudno stwierdzić. Niemniej jednak nazwiska te świadczą o tym, że pan Albert musiał wykazywać spory talent w sferze muzycznej. Gdyby było inaczej, mógłby zapewne co najwyżej przewracać tym panom kartki.

Oto dzisiejsze propozycje:

WERSJA 1 - "slow"


WERSJA 2 - "medium"


WERSJA 3 - "fast"



Która wersja podobała Ci się najbardziej?

środa, 18 stycznia 2012

Gustav Leonhardt (1928-2012)

Łzawo zaczyna się ten nowy rok na organowym blogu (choć post miał być zupełnie inny, miał traktować o innej muzyce, o innej osobistości). Smutny jest zapewne również świat muzyki, który pozbawiony został kolejnej wielkiej postaci - dokładnie 16-go stycznia 2012 odszedł Gustav Leonhardt.

Wielka osobowość, wieczny muzyczny analityk stanowiący bardzo ważne ogniwo w łańcuchu osobistości związanych z muzycznym autentyzmem (o którym wspominałem nieco przy okazji prezentowania osoby Tona Koopmana). Klawesynista, organista, dyrygent, muzykolog, pedagog, kameralista i wreszcie wielokrotnie nagradzany za swoje muzyczne dokonania solista, który prawie do końca życia aktywnie brał udział w muzycznych przedsięwzięciach. Dzięki swej niesamowitej wyobraźni, potrafił przenosić słuchaczy w zupełnie inny świat nieszablonowej i jeszcze bardziej zadziwiającej muzyki barokowej, tworząc pozbawione efekciarstwa wysoce intelektualne interpretacje. Założył także własny zespół "Leonhardt Consort", z którym wykonywał i nagrywał bardzo zróżnicowany repertuar – od Monteverdiego po Bacha, który jak sam twierdził, wciąż pozostawał dla niego największym kompozytorem.



Dobrze, że ludzkości udało się wynaleźć odpowiednie narzędzia do zachowywania (nie tylko w ludzkiej pamięci) i odtwarzania w dowolnym momencie dokonań wielkich osobistości tego świata. Korzystajmy więc z tych możliwości i wśród zalewającej nas z każdej niemal strony komercji dostrzegajmy to, co naprawdę wartościowe, a taka zapewne jest muzyczna spuścizna Gustava Leonhardta.