środa, 30 grudnia 2009

Charakterystyka tonacyi cz. 2 - "Mniej niż zero"

"Głęboka melancholia, skarga żałobna, jęki nędzy i tęsknota za grobem spoczywa w charakterze tego tonu".

Mając przed oczami taką charakterystykę tonacji f-moll, na pierwszy rzut wykonany jednym z nich, można by odnieść wrażenie, że autor tej to oceny miał - zgodnie z gusto a'la polacco - skłonności do przesadzania, generalizowania i zbyt nadmiernego wpychania w każdą możliwą szczelinę ulubionego przez większość rodaków patosu (nie mylić z potasem). Są przecież takie utwory, które może faktycznie przepełnione są melancholią, ale daleko im do skarg żałobnych, czy tęsknoty za miejscem wiecznego spoczynku. Przykładem może być Zima najbardziej znanego w historii świata rudego księdza, w której aż kipi od różnego rodzaju środków, zabiegów muzycznych, symboli i tak realistycznych dźwięków, że nawet przy 20 stopniach Celsjusza, których mamy sposobność zaznawać podczas słuchania, nasze ciepłe kapciochy przestaną nas wystarczająco ogrzewać, meble pokryją się szronem, a z radia u sąsiadów ustawionego na falach jakiejś popularnej stacji, popłynie w naszym kierunku refren "Mniej niż zero". I fakt, że nasz mózg dzięki wspaniałomyślnie działającym synapsom wytworzy iluzję malowanej muzyką zimy z uczuciem chłodnego dreszczyku na plecach, wcale nie zmusi nas do rozmyślania o tematach grobowych, no chyba, że takich na kształt "naszoklasowych". W zasadzie po oglądnięciu "takich cudów" wypadałoby wydać z siebie jęki prawdziwej nędzy, a zaraz po nich zaparzyć sobie herbatę i z powrotem oddać się muzyce Vivaldiego, która wnikając do najgłębszych warstw naszej osobowości, wbrew temu co pisze autor charakterystyki tonacyi, nawet w wersji f-moll może przenieść nas w świat o wiele bardziej piękniejszy, pogodniejszy, zdumiewający. Posłuchajcie i zobaczcie sami:



Taka jest moja bardzo subiektywna ocena charakterystyki tej tonacji. Myślę sobie, że nie da się chyba do końca jednoznacznie wyznaczyć granic odbierania i rozumienia muzyki, która - jak powiedział Oscar Wilde - "nigdy nie może wyjawić nam ostatecznej swej tajemnicy, dlatego też jest najdoskonalszym typem sztuki". Dla jednych faktycznie f-moll będzie kojarzyć się ze śmiercią i żałobą, dla innych zaś z życiem i radością - czymś zupełnie przeciwnym. I całe szczęście, że tak jest. Jakże byłoby nudno, gdybyśmy wszyscy jednakowo odbierali otaczający nas świat dźwięków.


Czym jest muzyka? Nie wiem.
Może po prostu niebem
Z nutami zamiast gwiazd.

Może mostem zaklętym
Po którym instrumenty
Przeprowadzają nas.

Wszystko - jak raz ktoś orzekł -
Muzyczne ma podłoże,
Nawet księżyca blask...


Ludwik Jerzy Kern

czwartek, 17 grudnia 2009

Wesoły świąd

Gonitwa, pęd, szaleństwo, tłum, zgiełk, promocja, prezenty, jedzenie, jedzenie, jedzenie... Mijamy się na ulicy ze znajomymi lub zupełnie nieznajomymi ludźmi, którzy najczęściej w pośpiechu i z zadyszką rzucają utarte i sztampowe, a przez to - co bardziej przykre - chyba tak naprawdę coraz mniej znaczące hasło: "Wesołych Świąt!". W takiej sytuacji równie dobrze mogliby przecież powiedzieć: "Wesoły świąd!" (tylko wtedy do tego doszłoby zapewne jeszcze odruchowe drapanie się po głowie, stopach, czy... plecach). Dla nas to bez znaczenia. Liczy się wszakże schematyczne zachowanie i ładny gest... ale tylko poniekąd.

Niestety w okresie przedświątecznych przygotowań chyba coraz więcej ludzi ślepo zapatrzonych w telewizor i billboardy nakłaniające do zaciągania szybkich kredytów (bo tylko wtedy Święta będą naprawdę wesołe), zakupów najlepszych markowych produktów (bo tylko takie będą idealnym prezentem pod choinkę), gubi się w tych realiach. Coraz trudniej jest im wysiąść z tej pędzącej komercji. A wystarczyłoby przecież choć na chwilę zwolnić, może nawet zatrzymać się i zastanowić nad prawdziwym sensem tego czasu. Spróbować po prostu zamienić ten wszechogarniający maksymalizm na minimalizm.



Idealnym, minimalistycznym kompozytorem, którego utwory sprzyjają takiemu właśnie przystanięciu, jest estoński "człowiek pogranicza" Arvo Pärt. Do jego "Pari Intervallo" potrzebny będzie jeszcze stary, najlepiej pusty kościół, lekko tylko oświetlony blaskiem płonących świec, a w nim przede wszystkim cisza, z której delikatnie wyłaniać się będzie jedwabne brzmienie organów: takie właśnie cztery monotonnie wymieniające się tylko wysokością dźwięki, płynące razem, równolegle, w niesamowitej harmonii. Tak jak ziemia stanowi jedność z niebem, jak śmierć wpisana jest w każde życie...

To chyba dobry sposób na przedświąteczną zadumę. Kontemplowanie każdego dźwięku, odczuwanie każdej niemal pojedynczej nuty, powinny skłonić nas do przemyśleń i wynikających z nich - często jakże prostych - wniosków. Myślę, że właśnie muzyka może pomóc nam odnaleźć to, co jest dla nas najważniejsze, a co nie zawsze daje się opisać słowem. I właśnie takiego odkrycia, nie żadnych tam "wesołych świądów" z całego serca Wam życzę! A prezentem pod choinkę (szczęśliwie bez konieczności brania kredytów) niech będzie wykonane na pięknych organach, cudne, czteroczęściowe Pastorale BWV 590 mistrza Bacha.







poniedziałek, 7 grudnia 2009

300 tysięcy talentów

W obliczu ostatnich wydarzeń związanych ze zwycięzcą polskiej edycji programu "Mam talent", internet zaczął kipieć od pytań w stylu: "a co on grał w drugim etapie?", "a jaki jest tytuł tej piosenki co ją zagrał w finale?", itp. Odpowiedzi na te pytania usłyszycie (dosłownie) już za chwilę (znaczy poniżej). Wcześniej jednak krótka refleksja w formie pytania. Zakładając sytuację, że ewentualne kwestie poprawności zliczania smsów, naginania wyników w taki sposób, by zgadzały się z oczekiwaniami osób albo firm mających głos w sprawie pominiemy albo jak kto woli spuścimy na nie zasłonę milczenia, czy nie macie wrażenia, że nasz kochany naród mądrzeje, skoro spośród między innymi latającej na linie otyłej chłopo-baby w stroju Pszczółki Mai, czy innych nietrafiających w dźwięki "piosenkarzy" potrafi wybrać człowieka, który faktycznie zgodnie z założeniem programu - no przynajmniej jego tytułu - ma talent?

Jak tak dalej pójdzie, moja bardzo nierealistyczna wizja 204-tej edycji popularnego programu "Masz talent? Masz Talent!" emitowanego w stacji TVN-organum z kościołów, które mimo braku środków udało się cudem uratować przed niszczącym działaniem czasu, faktycznie mogłaby mieć miejsce.

Rok 2212.
Setki organistek i organistów z całego kraju rywalizuje o 300 tysięcy talentów (polski Złoty zastąpiło Euro, które również niestety nie przeżyło, stąd pomysł ludzkości na powrót do starożytnych jednostek). Aby jednak móc ubiegać się o tę nagrodę i zaszczytny tytuł najbardziej utalentowanego Polaka roku, musieli spełnić tylko jeden warunek: przygotować repertuar składający się z trzech dwuminutowych utworów. I tak po wielu bojach do finału przeszło dwóch uczestników, którzy w eliminacjach powalili jury* na kolana swoją innowacyjnością. Pierwszy zagrał bowiem toccatę i fugę d-moll Bacha w nieco ponad 2 minuty pobijając jednocześnie rekord świata. Drugi zaś wykonał utwór organowy z XV-wiecznej tabulatury organowej od tyłu (ciekawostką był fakt, że w rezultacie zabrzmiał on identycznie jak jedno z preludiów Żeleńskiego). No i wreszcie mamy finał. Emocje sięgają zenitu (znaczy sklepienia prezbiterium), miliony widzów w domach przed plazmami HD (a co bogatsi również z opcją ADHD), finaliści siedzą już na swoich wygodnych, ergonomicznych ławkach ze specjalnie wyprofilowanymi oparciami. Wybija godzina zero (znaczy około 20:03), uczestnicy odpalają silniki swoich organowych bolidów i... w tym momencie gaśnie światło, zaraz po nim bledną i cichną domowe plazmy, opcja ADHD zanika a emocje delikatnie opadają do kościelnych krypt.


To tylko rezultat kosmatej wyobraźni autora, ale jeżeli faktycznie macie chrapkę na 300 tysięcy (przed opodatkowaniem oczywiście), zacznijcie lepiej już teraz naukę gry np. na organach i ćwiczenie przynajmniej samego Preludium g-moll Bacha (BWV 535) oraz Libertango Astora Piazzolli (przykłady poniżej), które jak wynika z aktualnego trendu powinny Wam zagwarantować sukces w kolejnej edycji programu, jeżeli nie w trzeciej, to może (jak dożyjecie) w dwieście czwartej. A jeżeli nie uda się Wam zdobyć głównej nagrody, to zawsze może jakieś biuro podróży zafunduje Wam wycieczkę (zapewne tylko w jedną stronę) do jakiegoś egzotycznego kraju, chociażby do takiego na literkę "F", słynącego z choroby, która dopada niektóre głowy państw, a swymi objawami bardzo przypomina rezultat przekroczenia alkoholowej granicy. Może do tego się Wam poszczęści i pilot pomyli drogę, efektem czego wylądujecie jednak w bogatszym kraju na literkę "H"... A tu nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przytoczyć bezbłędną wypowiedź Stanisława Anioła: na "H" to może być Meksyk, to może być Teksas... Zaraz, to będzie w południowej, tam jest takich różnych krajów dużo. O! To może być Ohayo.





* W jury zgodnie z wielopokoleniową tradycją zasiedli: Maurycy Maria Chyliński (vel ONA) - wybitny piosenkarz dance-pop-rocka, Zofia Foremniak - znana aktorka wcielająca się w rolę pielęgniarki w serialu "Na dobre i na złe - powrót klonów" oraz Kuba Wojewódzki - stary ciałem, ale świetnie "zakonserwowany" i przede wszystkim młody duchem dziennikarz muzyczny.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Mahna mahna, Marana Tha i Veni Veni Emmanuel

Po omawianych niegdyś owcach przyszedł czas na dwie różowe krowy z rozdziawionymi otworami gębowymi zwanymi paszczami oraz jednego włochatego, pomarańczowo-zielonego głupka, który latając między nimi podśpiewuje idiotyczną piosenkę właściwie o niczym. Oto niedawno (ponownie) wygrzebany przeze mnie z internetowego Mordoru przepis na sukces i niezliczoną rzeszę fanów. Muppetowy czołowy (albo "szołowy") numer jest mimo swej myszki lub jak kto woli brody (bo pochodzi z początku lat 70-tych XX wieku) niesamowitym poprawiaczem humoru. "Mahna Mahna" - skąd w ogóle pomysł na taki zestaw słów? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba będzie dokleić sobie jeszcze dłuższą brodę.

Przenieśmy się do wiadomego Betlejem w wiadomym czasie. Tam stajenka, w niej Panienka oczekująca narodzin Syna Bożego, a obok poddenerwowany nieco powolnym upływem czasu święty Józef (znaczy wtedy jeszcze nie był święty), opierając się o framugę podśpiewuje sobie pod nosem dla ukojenia nerwów dwa aramejskie słowa: "Marana Tha". Wiadomo, że mógł podśpiewywać na przykład "Nie licząc godzin i lat", ale po pierwsze to właśnie tamte dwa słowa były mu bardziej znane, a po drugie hit Andrzeja Rybińskiego niekorzystnie wpływał na samopoczucie Maryi. Ileż można było jednak w kółko powtarzać te dwa słowa? Toż to nuda. A co robi człowiek, kiedy mu się nudzi? Zabija tę nudę swoją pomysłowością. I w ten oto sposób narodziła się nowa świecka tradycja parafrazowania a nawet parodiowania. Oczywistym było więc, że zaraz po niej musiało narodzić się nasze "Mahna mahna" i... największy skarb - tak wyczekiwane Dzieciątko!

Ale zostawiamy już te głupoty na boku, bo temat to jakże poważny, choć mam wrażenie, że momentami zbyt poważny. Przecież to radosny okres oczekiwania przyjścia Zbawiciela na ten świat, dlatego wydaje mi się, że nie należy przesadzać z zachowywaniem w tym okresie zbyt poważnej postawy. Dlatego też pozwoliłem sobie na powyższą zabawę językową. Niemniej jednak chciałbym zaprezentować Wam właśnie coś adwentowego. Od wspomnianego aramejskiego "Marana Tha" niedaleko do adwentowej antyfony "Veni Veni Emmanuel", czy jak kto woli "O come, O come, Emmanuel", wywodzącej się najprawdopodobniej z chorału gregoriańskiego z VIII wieku (źródła podają także XII wiek). Posłuchajcie zatem najpierw oryginalnej antyfony, a zaraz potem organowej wersji chorału w wariacji Gerrita Veldmana oraz toccacie Rolanda Smith'a. A żeby udowodnić Wam, że ludzie faktycznie lubią bawić się muzyką, lubią parafrazować muzycznie i na różne sposoby wykorzystywać znane motywy, posłuchajcie jak Sufjan Stevens oraz Enya podeszli do tematu adwentowego wyczekiwania - podśpiewywania.



O kom o kom Immanuel - Gerrit Veldman


Tocatta on Veni Emmanuel - Roland Smith


O Come O Come Emmanuel - Sufjan Stevens


O Come, O Come, Emmanuel - Enya

czwartek, 19 listopada 2009

Rachmaninoff vodka

Zadajcie komuś jedno proste pytanie: kim był Rachmaninow? Pierwszą myślą, jaka zapewne sporej części ankietowanych wpadnie do głowy będzie: "a tak, to ten od wódki. Straszny bimber, ale całkiem nieźle kopie... znaczy się ja nie piłem, ale słyszałem od kolegów". Drugiej części będzie dzwonić w głowie (i nie będzie to zapewne symfonia chóralna "Dzwony", którą nawiasem mówiąc Rachmaninow popełnił), ale skojarzyć to nazwisko z konkretnym utworem będzie im raczej trudno. Prawdę mówiąc sam nie wiem dlaczego tak jest, skoro nie tak dawno, bo w 1892 roku ten rosyjski kompozytor wymyślił świetny sposób na sławę i zaistnienie w świecie muzyki. Wystarczyła do tego "zaledwie" umiejętność budowania dramatyzmu i napięcia w swoich utworach. Dlaczego jednak jego muzyka tak rzadko gości w naszych głośnikach i jego niegdysiejsza popularność raczej maleje? A może to po prostu niezbyt odpowiedni czas na zadawanie takiego pytania? Może w obliczu zbliżającej się zimy i w sytuacji, kiedy nie będzie nam (w większości przypadków) dane spędzić mroźnych dni w domu na Teneryfie, mieszkaniu na Bałkanach, czy też mocząc nogi w wodach Mikronezji, automatycznie ciągnie nas do rozgrzewających trunków i nie myślimy wtedy o muzyce?

Jako, że nie chcę namawiać nikogo do regularnego spożywania alkoholu, zaproponuję Wam, mam nadzieję, równie dobry sposób na rozgrzanie w te zimne popołudnia i wieczory - utwór "hit", który z założenia miał skazać Rachmaninowa na sukces, przepełnione dramatyzmem, niezliczoną ilością kotłujących się dźwięków i zabiegów preludium fortepianowe cis-moll op.3 nr 2, oczywiście w wydaniu na organy.

niedziela, 8 listopada 2009

Wielojęzyczna sałatka a'la Händel

Wychodząc naprzeciw jesienno - zimowym zapotrzebowaniom na energię, spieszę z przepisem na prostą, ale jakże uniwersalną sałatkę a'la Händel. Oto tylko trzy niezbędne składniki: ombramaifu, gordonka oraz orgulje. No cóż... przyjrzyjmy się zatem bliżej tym składnikom.

Ombramaifu, a właściwie "Ombra mai fu" - brzmi wprawdzie jak nazwa japońskich grzybów, ale to nic innego, jak tylko aria otwierająca operę "Xerxes" i - jak zapewne powiedziałaby spora część dzisiejszej młodzieży - chyba najbardziej znany "kawałek" Jerzego Fryderyka Händla, tytułowany częściej po prostu jako Largo. Znany chyba przez wszystkich, na każdym zakątku naszego globu, wykonywany na wszystkich możliwych instrumentach, we wszystkich możliwych kombinacjach. Jednym dane jest go usłyszeć na ślubach (a biorąc pod uwagę bieżącą modę, kto wie czy także nie podczas rozwodów), innym na pogrzebach. Nie jest wprawdzie najlepszym materiałem na hit wśród dzwonków do telefonów komórkowych (no chyba, że dla totalnych maniaków), ale mimo to spora część ludzkości wałkuje go w kółko, kiedy tylko dopadnie ją chandra lub - dla przeciwwagi - przepełnia radość. W końcu docieramy także do tych, którzy tą muzyką po prostu się bawią i potrafią w niej odnaleźć inspirację. Taki składnik, tego możemy być pewni, uczyni z naszej sałatki dzieło uniwersalne... czyli arcydzieło.

Drugim składnikiem jest gordonka, a to z kolei w języku Węgrów nic innego, jak tylko najbardziej uduchowiony instrument smyczkowy świata - wiolonczela. Idąc tropem kabaretu Mumio zrobiłem małe porównanie, z którego wynika, że "wiolonczela jest instrumentum duży, choć nie tak wielki jak kontrybas. Podobnie jak kontrubas ma wiele elumenti, a najważniejszym elumentu nie jest podstuwak, tylko ślimak". W ten sposób podchwytliwie wracam do tematów kulinarnych: niczym smakowite francuskie ślimaki, boskie dźwięki płynące z wiolonczeli, wolnym ruchem wnikają w nasze uszy, delikatnie muskają wszystkie te nasze kowadełka, młoteczki, strzemiączka i błony, by dotrzeć wreszcie do trąbki Eustachiusza i wypieścić nasze zmysły tak namiętnie, że "mało ....* nie pęknie"!

I wreszcie na sam koniec, niejako wisienka na torcie lądują w naszej sałatce orgulje. A to znowu wymysł językowy Chorwatów, stworzony dla określenia instrumentu, który obok tak zwanych manuałów wyposażony jest zazwyczaj także w "klavijaturu na kojoj se svira nogama". Wiem, że nie muszę dodawać co to za instrument, ale dla niewtajemniczonych dodam jednak, że toż to nasze ukochane "organy piszczałkowate", bez których sałatka nie miałaby właściwego smaku.

Znamy więc już wszystkie składniki. Teraz tylko atiras (czyli po węgiersku transkrypcja), do niej niezbędny kirlaparato (zwykły kuchenny mikser w wydaniu esperanto) i zimowa, uniwersalna, międzynarodowa, odpowiednia na każdą porę dnia i nocy, na każdy rodzaj samopoczucia sałatka wzmacniająca gotowa. Zatem smacznego!



* Autor licząc na zrozumienie (bo tym razem nie będzie to utwór organowy) oraz inwencję i wrażliwość czytelników, zaprasza do wysłuchania poniższego utworu i wstawienia odpowiedniego rzeczownika w miejsce kropek.



** Pragnę także wyprowadzić z błędu czytelników tkwiących w przekonaniu o biegłym czy też jakimkolwiek władaniu przez autora językami węgierskim, chorwackim i esperanto, dziękując za okazaną pomoc Wikipedii.

poniedziałek, 26 października 2009

Rok 2012: kalikanci pilnie poszukiwani

Wyobraźmy sobie, że zgodnie z przewidywaniami fachowców, w roku 2012 Polskę dotyka problem przesyłu elektryczności. Nasze "dzielne myszki" zamiast robić coś w kierunku polepszenia sytuacji, wolały kilka lat przeznaczyć na spory w kwestii wyższości metody przesyłu prądu dzięki specjalnie skonstruowanym do tego celu "prądowozom", z których równie wyspecjalizowanymi wiaderkami ludzie czerpaliby go do swoich domów, nad pomysłem genetycznie zmodyfikowanego najpopularniejszego ptaka w naszym kraju - gołębia "obsrajdacha", który przysiadając na parapetach naszych domostw, przekazywałby energię wyprodukowaną podczas lotu, zmagazynowaną w specjalnym akumulatorku pod piórami (zastanawiam się także czy znalazłby się jakiś sposób na przetworzenie ichniejszych wszechobecnych kup na energię elektryczną?).

W przypadku zaistnienia takiej właśnie sytuacji, lepiej byłoby chyba powrócić do starych wysłużonych przedmiotów, które pomagały nam w codziennych czynnościach oraz umilały nam życie, funkcjonując zupełnie bez użycia elektryczności. W kwestii interesujących nas organów, silniki elektryczne musielibyśmy zamienić z powrotem na ciężką pracę kalikantów - osób, które za pomocą ruchu pedałów dźwigowych bądź ręcznych dźwigni doprowadzały niezbędne powietrze do miechów.

Zainspirowany tematem, postanowiłem poszukać takich zapomnianych już instrumentów. Kto by pomyślał, że to samo powietrze tłoczone tylko inną metodą może tak znacznie wpłynąć na charakter instrumentu? Posłuchajcie zatem jak niezwykle ciekawie i inaczej brzmią takie instrumenty, które jeżeli nie jako antidotum na brak elektryczności (oby taki czas nie nastał), mogłyby świetnie sprawdzić się w dobie globalnego oszczędzania energii.



poniedziałek, 19 października 2009

"Viator" w katedrze

15 października 2009 w bielskiej katedrze pw. św. Mikołaja miał miejsce niezwykły koncert organowo-syntezatorowo-wokalny Józefa Skrzeka pod tytułem "Viator".
Chciałbym podzielić się z Wami moimi wrażeniami oraz zapewnić wszystkich tych, którzy obawiają się takich muzycznych eksperymentów, że śmiało i w ciemno można, a nawet należy w przypadku sprzyjających ku temu okoliczności wybrać się na taki koncert.

Szczerze przyznam, że przed samym koncertem miałem mieszane uczucia, jednak już po pierwszych dźwiękach wiedziałem, że może być zupełnie inaczej niż założyłem. Tak też było. Prawie półtorej godziny nieustannej gry i śpiewu Józefa Skrzeka wywarło na mnie niesamowite wrażenie. Dynamiczna, ciekawa harmonicznie i jak najbardziej przemyślana muzyka, popłynęła spod palców śmigających po klawiszach konsoli organowej oraz świetnie brzmiącego Mooga. Jeżeliby dodać do tego jeszcze unikalne brzmienie mojego ukochanego instrumentu katedralnego (który to raz udawał samego Mooga, a raz na przykład szkockie dudy) oraz przestrzeń katedry tak doskonale wypełnioną tego wieczoru zupełnie nieziemskimi dźwiękami i nietuzinkowym śpiewem kompozytora-odtwórcy, otrzymam zagadkową mieszankę wybuchową. Zagadkę muzyczną, której rozwiązania powiem szczerze nie znam. I chyba nigdy w pełni nie zrozumiem tego, co było mi dane tego wieczoru usłyszeć oraz przeżyć. Takie zupełnie mi obce zestawienie instrumentów, brzmień i dźwięków w połączeniu z widokiem artysty grającego niczym w transie, zupełnie oderwanego od ziemi, tak bardzo pochłoniętego przez muzykę, pozwoliły mi jednak przeżyć właśnie coś niezrozumiałego, ale za to wzniosłego i na pewno niezapomnianego.

Niestety nie posiadam żadnej dźwiękowej pamiątki z tego koncertu. Zaproponuję Wam jednak "rzucić uchem" na fragmenty innych koncertów.





Warto zatem poświęcić trochę uwagi temu człowiekowi. Muzykowi i kompozytorowi, który chce dzielić się z nami swoim darem właśnie poprzez swą zaczarowaną muzykę. Poniżej proponuję również fragment utworu "Adagio Angelus" skomponowanego i wykonanego na organach przez Józefa Skrzeka do genialnego filmu "Angelus".

piątek, 9 października 2009

Oczy szeroko... zamknięte

Pozostając w nurcie utworów metafizycznych, chciałbym zaproponować Wam kolejne ponadczasowe arcydzieło, które przy niewielkim wysiłku wyobraźni i z pomocą kilku wskazówek, zaczaruje nas oraz wprawi w stan ekstazy, w której dreszcze przeszywające całe ciało będą gwarantowane i pewne. Pewne jak coś tajemniczego i zagadkowego, co nigdy nas nie ominie. Coś, co ma nad nami i wszelkim stworzeniem absolutną władzę. Coś, czego nie potrafimy i nigdy nie będziemy potrafili oszukać. Wreszcie coś, wobec czego wszyscy stajemy się równi. Panie i panowie, miejcie oczy szeroko... zamknięte. Przed nami przeciwwaga ukochanego przez nas życia - ŚMIERĆ - w swoim tajemniczym tańcu.

Zacznijmy jednak od narodzin "cudownego dziecka". Tak bowiem nazywano pewnego francuskiego bobasa, który w wieku 2 lat nabył umiejętność pisania i czytania. Nic więc dziwnego, że pierwszy koncert w wieku lat pięciu, czy też pierwsza symfonia skomponowana w wieku szesnastu lat, nie stanowiły żadnego problemu dla Camille Saint-Saëns'a, bo o nim właśnie mowa. Podobnie musiało być z poematem symfonicznym "Danse Macabre", który ten sam Kamil w roku 1874 naszkrobał jako ilustrację muzyczną do wiersza francuskiego poety Henry’ego Cazalisa.

Czy takie symfoniczne dzieło nie straci swojego charakteru, barwy i wyrazistości, kiedy wykona się go na jednym tylko instrumencie? Jeżeli tym instrumentem będą świetnie brzmiące organy, przy których zasiądzie najwyższej klasy organista, jakim z całą pewnością jest Raúl Prieto Ramírez, przekonacie się, że obraz ten z całą pewnością zachowa, a może nawet zwiększy swą wartość.

A oto kilka obiecanych wcześniej wskazówek, które zapewne bez problemu uda się Wam odnaleźć w poniższej transkrypcji organowej.

Wyobraźmy sobie głęboką ciszę, z której wyłania się zegar wybijający godzinę dwunastą. Słychać już ciche kroki nadchodzącej Śmierci, która skocznym dźwiękiem nawołuje duchy do tańca. Pojawia się świszczący wiatr, który zwiastuje nadejście upiorów. Te w towarzystwie tajemniczej melodii zaczynają swój walc. Wirujący motyw przeplata się wygrywany przez Śmierć na różnych instrumentach. Napięcie powoli narasta by ostatecznie wybuchnąć pełną mocą. Co chwilę słychać stukanie kości szkieletów. Pojawiają się nowe duchy, które dołączają do tego energicznego tańca. Po chwili muzyka powoli cichnie. Cisza ta to jednak tylko zwiastun kolejnej burzy, bowiem zjawy długo nie wytrzymują i ponownie rzucają się do opętanego walca. Wszystko nabiera szaleńczego rozpędu, by w rezultacie urwać się gwałtownie. Spłoszone upiory wycofują się, kolejny raz nastaje cisza, którą tym razem przerywa delikatne pianie koguta zwiastujące nadejście dnia rozpraszającego cienie nocy. Delikatna melodia, w której daje się jeszcze słyszeć pewnego rodzaju szemranie sugerujące odchodzące w zaświaty widma, z miejsca, w którym przed chwilą górowała upiorna atmosfera, przenosi nas w świat spokoju. Spokój ten trwał będzie jednak tylko do czasu, kiedy to Śmierć kolejny raz da znak zachęcający spoczywające w grobach szkielety do tajemniczego tańca.




Na marginesie polecam genialne dzieło średniowiecznego malarza Bernt'a Notke - "Taniec Śmierci" z kościoła św. Mikołaja w Tallinnie.

czwartek, 1 października 2009

Spotkanie dwóch Mistrzów

Któryś tam dzień roku Pańskiego powiedzmy około 1720. Mistrz Jan Sebastian Bach popijając w swoim mieszkaniu trzecie już w tym dniu piwo, kreśli niemalże na kolanie - z racji przelewających się już przez jego klawesyn stert nut - "taką sobie toccatkę F-dur", nie mając zupełnie świadomości, że za dwieście lat z hakiem pojawi się na ziemi drugi Mistrz, który uczyni z tego niepozornego - w mniemaniu kompozytora - dziełka, jedno z najbardziej metafizycznych cudów na świecie. Energetyczna, ale zarazem wyważona, mądra i odkrywcza, wirtuozowska i tętniąca życiem, a więc jednym słowem fenomenalna interpretacja popełniona przez Tona Koopmana, w której precyzja krzyżuje się z emocjami, pozwala nam zaznać najpotężniejszej siły jaką dawać może barokowa muzyka organowa.

Owo wyraziste zrozumienie kompozytora z wykonawcą jakie emanuje z tej interpretacji, pozwala nam również odnieść wrażenie, jakby ci dwaj panowie siedzieli przy tym piwie razem, w jednym czasie i jednym miejscu. A jedna z ich zapewne wielu rozmów mogłaby wyglądać mniej więcej tak:

- Co tam dzisiaj tworzycie panie Pach?
-
Po pierwsze primo drogi Tonku to nie Pach, tylko Bach. Po drugie primo ultimo nie tworzę, tylko jak widzisz szkrobię sobie takie tam skoczne dziełko. A propos. Od tej cholernie wysokiej ławki i mojego jak wiesz zaledwie stu sześćdziesięcio ośmio centymetrowego wzrostu, dzień w dzień naciągać muszę moje biedne nogi, a to skutkuje znowuż obolałością miejsca, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.
- Skończmy z tymi eufemizmami, czyżby Jaśku bolała cię dupa?
- Yyyy... niemniej jednak, czy byłbyś taki miły i machnął to jutro za mnie po sumie kochany Kupmanku?

- Janie, przecież wiesz, że nie ma sprawy. Ale czy nie mógłbyś
kochany chociaż raz powiedzieć wprost, że znowu chodzi ci o tę Annę Magdalenę, a nie o jakąś tam ławkę i twoje obolałe eufemizmy?

Gdyby do tej toccaty, jakby "uszytej na miarę" podczas właśnie takiego spotkania dwóch Mistrzów, dodać jeszcze soczyste brzmienie jednego z najbardziej znanych instrumentów niemieckich - organów Schnitgera z Hamburga, w których pomimo zniszczeń jakich doznały w trakcie II wojny światowej zachowało się ponad 80% piszczałek pochodzących z 16 i 17 wieku, otrzymamy mieszankę niemal wybuchową, do słuchania której w sposób niewywołujący uszkodzeń zarówno nas samych, jak i naszego otoczenia, potrzeba już tylko stalowych nerwów. Zatem skwituję krótko: powodzenia!



Na marginesie wspomnę tylko o nieco bardziej śmielszych "interpretacjach" rzeczonej toccaty dokonywanych przez różnych ezoteryków, którzy traktują ten utwór jako jeden z najbardziej symbolicznych na świecie, jako utwór-klucz do wszystkich tajemnic życia. Wyodrębniając w nim 7 części, przyrównują je do 7 dni stworzenia świata oraz do 7 czakramów. Traktują go jako drogowskaz w duchowej podróży. Nie wierzycie a do tego jeszcze znacie angielski? Zobaczcie sami!

czwartek, 24 września 2009

"A po OWCY przychodzi dzień, a po BURZY spokój"

Dokładnie tak! Taki to fikuśny zabieg, w którym w miejsce "nocy" wskoczyła "owca" oraz 3 minuty ciszy wypełnionej bezbłędną transkrypcją organową wystarczą bowiem, by po ostatnich burzach oraz mojej niekonwencjonalnej owczej metamorfozie odnaleźć na mym blogu spokój, nieco normalniejszą atmosferę, czy nawet (jeżeli ktoś lubi i potrzebuje) jesienną zadumę...

Zanim zabrzmi ten swoisty "krzyk ciszy", dodam tylko kilka przemyśleń o nieco mrocznym utworze Erika Satie. Gnossienne n°1 - bo o nim mowa - w zamyśle kompozytora napisany został na fortepian. My zgodnie z założeniami bloga posłuchamy go w wykonaniu na organach marki Rieger-Kloss (uwielbiam niesamowite brzmienie tych instrumentów). Kiedy znalazłem tę transkrypcję, pojawiły się w mojej głowie pewne wątpliwości, czy aby kompozycja tak bardzo związana i kojarzona z fortepianem, będzie brzmiała równie nastrojowo w transkrypcji organowej. Aby stwierdzić, że wątpliwości te były zupełnie niepotrzebne, wystarczyło zaledwie kilka dźwięków, które delikatnie popłynęły w kierunku moich uszu. Grający Roberto Bertero doskonale wykorzystał możliwości brzmieniowe instrumentu uzyskując efekt, którego przyznam szczerze się nie spodziewałem. Kiedy to zagrany na fortepianie utwór wydaje się nieco monotonny, tu jest zgoła inaczej. Fortepianowe plumkanie tego samego motywu raz ciszej, raz głośniej przeradza się w niesamowity dialog prowadzony przez bliżej nieokreślone istoty. Statyczny dotąd świat dźwięków ożywa, pobudzając naszą wyobraźnię do pracy "na wyższych obrotach", a ta w sekundzie maluje pod powiekami takie właśnie niespodziewane obrazy. Jakie? Włączcie muzykę, zgaście światło (o ile to możliwe), usiądźcie wygodnie, zamknijcie oczy i patrzcie...

poniedziałek, 14 września 2009

Charakterystyka tonacyi cz. 1 - "Bezpieczne wypasanie owiec"

Aby w pełni zrozumieć przesłanie dzisiejszego posta będą potrzebne następujące rekwizyty:
- trochę zielonej, pachnącej trawy,
- dobra pogoda (to trochę poza nami),
- owcza wełna lub profesjonalny strój owcy,
- grupa koleżanek i kolegów przebranych za owce, ewentualnie lamy, jaki, kozy, etc.,
- wybrany z powyższej grupy kolega, najlepiej o spokojnym usposobieniu, przebrany w przeciwieństwie do pozostałych za pasterza,
- IPod z interesującym nas utworem.


Ale o co chodzi? Zobaczcie i posłuchajcie sami:

Wpadła mi ostatnio w ręce starawa, ale świetna bo i świetnym językiem napisana "Charakterystyka tonacyi", w której takie oto ładne zdanie stoi:

"Każdy z tonów jest albo ubarwionym, albo i nie ubarwionym. Niewinność i prostotę przedstawiamy w tonach nieubarwionych, łagodne, melancholiczne uczucia w bemolowych, dziką i silną namiętność w tonach krzyżykowych".

Postanowiłem sprawdzić te ubarwienia, nieubarwienia oraz inne namiętności, analizując w miarę możliwości tonacja po tonacji wspomnianą charakterystykę. W drodze losowania, chociaż bardziej z racji ciekawej transkrypcji organowej, która wpadła mi pod myszkę, zaczynam od tonacji B-dur. W tej to tonacji (albo lepiej tonacyi) w 1713 roku przez pana Jana B. popełniona została aria "Sheep may safely graze" pochodząca z Kantaty BWV 208. Zgodnie ze wspomnianą charakterystyką tonacja ta powinna wyrażać "błogą i pogodną miłość bez burzy, czyste sumienie, nadzieję i spoglądanie ku lepszej przyszłości". Pozostając w kontekście tytułu arii (w wolnym tłumaczeniu "O bezpieczeństwie wypasania owiec") postanowiłem zrozumieć charakterystykę wybranej tonacji właśnie z punktu widzenia, chodzenia, leżenia i siedzenia owcy (chociaż nie jestem pewien, czy owca nabyła takową umiejętność).

Kiedy już więc kolegów przebierańców rozstawiłem pod drzewami a sam przyoblekłem się w owczą wełnę, stanąłem wszystkimi czterema[!] nogami na mięciutkim zielonym dywanie pokrywającym zbocze ulubionej góry a następnie załączyłem ulubionego IPoda (za sprawą naszego polskiego bezprzewodowego internetu, który powinien być wszędzie, a wszędzie go nie ma, YouTube tam niestety nie dotarł). I gdy tylko pierwsze dźwięki bachowskiej arii popłynęły do moich "zaczipowanych" owczych uszu poczułem się faktycznie takim szczęśliwym, spełnionym zwierzakiem u boku swojego dbającego o mnie, a zatem dobrego pasterza. Jako, że jestem "TEN OWIEC" wolałbym żeby to była pani pasterz, czyli PASTERKA[?]. Do Świąt jednak jeszcze daleko dlatego pozostanę po prostu przy pasterzu i nie będę roztrząsał "tych" kwestii (w ten sposób "czyste sumienie" mam załatwione). Słuchając tę niebiańską i ponadczasową muzykę do mojej małej owczej główki zastukała nagle błoga świadomość, że nigdy nie zostanę przerobiony na kotlet a moja cieplutka wełna nie zostanie ze mnie zdarta przed nadchodzącymi zimnymi nocami. Spoglądałem zatem w tą "lepszą przyszłość" z charakterystyki tonacyj, żyjąc nadzieją na niekończącą się idyllę. A co z "błogą i pogodną miłością bez burzy"? B-e-e-e, w sensie ba, zatroszczyli się o nią przechadzający się obok, beczący coś pod nosem sami tylko dobrzy znajomi oraz absolutnie świecące nade mną słońce, żadne tam pioruny walące z lewa i prawa jak kiedyś.



W ten oto sposób odkryłem co autor charakterystyki mógł mieć na myśli, ale przede wszystkim jak należy ją interpretować. Drżyjcie więc, pozostały mi jeszcze tylko 23 tonacyje...

Zupełnie na marginesie i zupełnie na poważnie, czy po wysłuchaniu powyższej wersji też odnieśliście wrażenie, że utwór ten brzmi jakby został napisany na organy z takim właśnie "owczym" głosem?

poniedziałek, 7 września 2009

"Odliczanie do ośmiu" czas zacząć

Johann Kaspar, w dodatku Ferdynand i wreszcie Fischer to bohater dzisiejszego wydania muzyki organowej wartej posłuchania. Podobnie jak ostatnio "nasz" prezydent przycupnął na dwóch krzesłach, tak Fischer zasiądzie dziś równie podwójnie: lewym półdupkiem obok proponowanego już przeze mnie Lefébure-Wély (z racji tytułowania się wielokrotnym imieniem), prawym natomiast obok Bacha - swojego kolegi po fachu (z racji zgodności czasu: barok; i miejsca: Niemcy).

Może właśnie przez taki nieszczęśliwy dla Kacpra zbieg okoliczności (dar tworzenia był mu dany w czasach, gdy największy geniusz Bach miał możność przelewania swojej muzyki na papier) tak mało wiemy o nim i jego muzyce (większość nut jego kompozycji nie dotrwała niestety naszych czasów). Muzyce, która podobnie jak ponadczasowa twórczość mistrza Jana, potrafi równie skutecznie porwać, zadziwić i uradować wrażliwe ucho słuchaczy. Ale jak się okazuje także twórców. Jak głoszą naukowcy zgłębiający historię muzyki tamtego okresu, sam Bach mógł podczas tworzenia swojego zbioru dwóch cykli składających się każdy z 24 preludiów i fug na instrument klawiszowy Well-Tempered Clavier (czy też jak kto woli Das Wohltemperierte Klavier), wzorować się na preludiach i fugach Fischera.

Ciekawostką jest również fakt, że pierwszego kompletnego nagrania zbioru dokonał Edwin... tak tak Fischer. W przypadku Bacha nie mogło być inaczej. Tu przecież same dziwne powiązania nazwisk, zbiegi okoliczności, pasujące fakty... Śmiem twierdzić, że Jasiek musiał mieć jakieś układy z "Górą"...

Wróćmy do kompozycji Fischera, z którą związana będzie mała matematyczna zabawa. Zacznijmy jednak od tego, że Ciacona (Chacconne) to forma muzyczna składająca się z samych wariacji (zazwyczaj) wpadającego w ucho tematu, który siedział sobie w głowie kompozytora, dla przykładu takiego właśnie Fischera. Żeby nie zanudzić słuchaczy jednakowo w kółko wałkowanym tematem, wymyślono pewne ciekawe rozwiązanie polegające na tym, by każda z tych wariacji nie była dłuższa niż osiem taktów. Jako, że my skomputeryzowani ludzie XXI wieku uwielbiamy obracać się wśród liczb i prawie wszystko, bez czego nie wyobrażamy sobie naszego życia, przybrało postać zero-jedynkową, zachęcam do wytężenia naszych matematyczno-muzycznych umysłów i policzenia sobie taktów podczas słuchania - właśnie do ośmiu (dla ułatwienia dodam, że metrum wynosi 3/4). W taki oto sposób zobaczymy jak proste muzyczne rozwiązanie może urozmaicić nam słuchanie i poniekąd ułatwić rozumienie muzyki barokowej. Gotowi? Zatem zaczynamy odliczanie: trzy, dwa, jeden... a nie nie, jeden, dwa, trzy... osiem!

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

W rytmie "Antychrysta"

Poprzednim razem po cichu i prawie niezauważalnie przemyciłem pierwszą na blogu transkrypcję organową, rozpoczynając tym samym całą serię takowych. Na pierwszy ogień poszedł Vivaldi. Dzisiaj na tapetę bierzemy bliskiego Vivaldiemu (oczywiście w sensie epokowym) Händla. Ten to rozpocznie kolejną serię, w której organy będą tworzyły drugi plan, tło, czyli po prostu akompaniament.

Od momentu ukazania się na dużym ekranie filmu "Antychryst", niebiańska aria Almireny "Lascia ch'io pianga" z II aktu opery Rinaldo Händla, wszystkim mającym okazję oglądnąć film Larsa von Triera może kojarzyć się zapewne z 4-minutowym czarno-białym majstersztykiem z prologu i epilogu albo z innymi... rzekłbym bardzo "innymi", kontrowersyjnymi scenami z tego trudnego i zapewne nie dla wszystkich zrozumiałego filmu. Ale nie o filmie mowa, a o muzyce. Jeżeli zatem ktoś po oglądnięciu tego filmu odczuwa pewnego rodzaju alergię, niechęć, czy wręcz odrazę do wspomnianej arii, spieszę z muzycznym substytutem lub jak kto woli zamiennikiem. Będzie to - a jakże - wersja z akompaniamentem organowym. W efekcie zastosowania takowego wysłuchamy zgoła innego utworu, który nabierze zupełnie odmiennego od oryginału charakteru. Utworu, który już nie musi kojarzyć się nam przykładowo z (uwaga teraz przytoczę jedną scenę z filmu) łechtaczką obcinaną nożyczkami LIVE.

Wszystkich zainteresowanych niewiedzących odsyłam do filmu a pozostałych do posłuchania innej wersji arii. Zapytacie, czy ta aranżacja jest wersją lepszą? Zapytujcie, bo ja w tym miejscu i tak sprytnie wymigam się od odpowiedzi tradycyjnym: "wszystko to kwestia gustu".



Dla porównania polecam także wersję z oryginalną instrumentacją.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Letnie burze

"Cztery pory roku" Vivaldiego niemal wszyscy znamy na pamięć a nagrań z różnorakimi interpretacjami tego arcydzieła nie sposób zliczyć. Jest w czym wybierać. Ale czy słyszeliście np. letnią burzę (Presto z koncertu g-moll "Lato") w transkrypcji organowej, w dodatku jeszcze z trzeszczącej płyty? Nie? To koniecznie posłuchajcie.



Komentarz do tego jednego fragmentu ponadczasowego dzieła "Rudego księdza" będzie krótki, bo przecież słychać, że nasz król instrumentów radzi sobie doskonale również z takimi największymi "hitami" muzyki barokowej. Ekspresja, przestrzeń, nastrój składające się na cały ten "Vivaldowski majstersztyk" pozostają jak Bozia przykazała na swoim miejscu. Kto nie wysłyszał, że lato Roku Pańskiego 1725 musiało być bardzo burzowe ten gapa i powinien ponownie skorzystać z bardzo przemyślanej przez twórców odtwarzacza opcji "play".

Jak to u nas w kraju ostatnio bywa, po jednej burzy przychodzi kolej na kolejną. Tym razem nieco krótszą (bo Pani Marija Loncar Strohm gra bez powtórek), ale równie intensywną. Walące na lewo i prawo pioruny to efekt niczego innego, jak tylko położonej na najniższej oktawie pedału... deseczki. Tak tak, deseczki. Sugerując na swoim (chyba pierwszym na świecie) zapisie nutowym tego zjawiska atmosferycznego użycie takich właśnie odważnych zabiegów (do wspomnianego kawałka drewna dochodzi jeszcze ostatni akord utworu zagrany jak popadnie otwarymi dłońmi), można spokojnie powiedzieć, że Michel Corrette (1709 -1795) wyprzedził kilka epok. Zabiegi te kojarzą się nam przecież ze współczesnymi formami wykonywania "muzyki klasycznej"*. Na szczęście Corrette zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie mógłby przynieść brak ich zastosowania. Zamiast wspomnianych piorunów usłyszelibyśmy raczej - cytując mojego kolegę - "takie pierdnięcia ze wzdęciem".



* Ujęcie muzyki klasycznej w cudzysłów ma sugerować, że autor powyższej wypowiedzi nie jest przekonany, czy aby współcześnie komponowaną muzykę, którą zgodnie z zamysłem "kompozytora" należy wykonywać pięściami, łokciami, czy też innymi częściami ciała na "d", wypada nazywać klasyczną. Autor nie ma nawet pewności, czy można ją nazywać muzyką, a "kompozytora"... kompozytorem.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Moje krople Bacha

Zupełnie przez przypadek natknąłem się ostatnio na informację o leczniczych kroplach Bacha, które według ludzi wypowiadających się na ich temat, mają stanowić remedium na zaburzone emocje oraz wypaczone cechy osobowości. Mają pomagać chorym w powrocie do równowagi psychofizycznej. Nie wiem, czy demiurg tychże kropli doktor Edward Bach był w jakikolwiek sposób (poza nazwiskiem oczywiście) powiązany z "naszym Jaśkiem", nie wiem także, czy krople te faktycznie działają leczniczo, ale podobne działanie dostrzegam w "muzycznych kroplach" Jana Sebastiana Bacha, który "wynalazł je" prawie dwa stulecia wcześniej przed Edkiem. I nie będę jedynym przyjmującym takie stanowisko. Wielu bowiem twierdzi, że muzyka mistrza baroku może być niezastąpionym lekarstwem na masę chorób, które dotykają nas zagonionych ludzi XXI wieku. Jeżeli tylko uda nam się odnaleźć odpowiedni dla nas "gatunek kropli" (wybrany utwór bądź ich zestaw) oraz "określoną ilość" (sposób dawkowania), niczym leczniczy balsam mogą ukoić skołatane nerwy, zmniejszyć nasze obawy, zaspokoić niepokoje, usunąć zwątpienie, przygnębienie, etc...

Pozostając w kontekście powyższego spostrzeżenia chcę podzielić się z Wami moim odkryciem - utworem lekarstwem, który to zawsze kiedy tylko dopada mnie - nazwijmy to - gorszy dzień, pozwala choć na chwilę oderwać się od przytłaczających myśli, natłoku spraw i załatwień. Pozwala choć na chwilę wysiąść z pędzącego pociągu oznaczonego tabliczką "rzeczywistość".

Wspomniałem, że na Toccatę i Fugę d-moll (BWV 565) mam uczulenie. To prawda. Na szczęście Bach popełnił jeszcze jedną Toccatę i Fugę d-moll, oznaczoną w katalogu dzieł kompozytora numerem 538 oraz dodatkowo określeniem "dorycka" (to drugie pochodzi od siedmiostopniowej skali muzycznej, którą jeszcze w średniowieczu ktoś mądry wymyślił do celów sakralnych). Dziś z całości zaproponuję Wam tylko monotematyczną, energiczną, napisaną w tonacji d-moll toccatę, w której pewnego rodzaju nienormalnością jest brak bemoli w zapisie określającym tonację, charakterystyczny właśnie dla skali doryckiej. Dzięki niej otrzymujemy niesamowite brzmienie charakteryzujące się zrównoważonym, ale zarazem poważnym i dostojnym charakterem.

To właśnie ten utwór jest dla mnie takim lekarstwem, takimi moimi kroplami Bacha. I w tym przypadku mogę powiedzieć, że bez wątpienia działają one leczniczo. Na efekty od chwili zastosowania (koniecznie głośnego) nie trzeba długo czekać, bowiem już po chwili "pacjent" odczuwa wyraźne cofanie objawów choroby. Można je bezpiecznie stosować zarówno u dorosłych, jak i u dzieci, czy nawet u niemowląt. Jest tylko niestety jeden poważny skutek uboczny - cholernie uzależniają! Ale takiego uzależnienia mogę Wam spokojnie życzyć, co niniejszym czynię.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Bolero w skarpetkach

Hasło na dziś: Bolero. Ciekawe jakież będzie Wasze pierwsze skojarzenie? Pewnie Ravel? Prawda, że się nie mylę? Bolero Ravela. Takowe w transkrypcji organowej zapewne by się znalazło, ale tym razem nie będzie to Ravel, ale ktoś traktowany niestety przez wielu "znawców", jako kompozytor tworzący muzykę niemal cyrkową, podczas wykonywania której organista powinien być przebrany za clowna robiąc przy tym show, polegające na przykład na graniu rękami na pedałach z równoczesnym podrzucaniem nogami uśmiechniętej foki posiadającej koniecznie umiejętność klaskania do rytmu.

Przytoczony przykład jest może mało realistyczny (ponieważ ławka, którą zazwyczaj podczas gry poleruje się wiadomą częścią ciała, w tym przypadku musiałaby posiadać specjalny wspornik umożliwiający swobodną grę rękami oraz poruszanie nogami w górze), ale biorąc pod uwagę przypadki, na które miałem okazję natknąć się przeglądając czeluścia internetu, wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś kiedyś porwał się na robienie kariery "clownganisty" w podobny sposób.

Są na szczęście znawcy bez cudzysłowia, którzy słusznie darzą pana o trzech imionach i podwójnym nazwisku - Louisa Jamesa Alfreda Lefébure-Wély szacunkiem za jego dokonania muzyczne. W dzisiejszych czasach w szczególności kompozytorskie, ponieważ niewielu chyba pamięta jakim w latach 1817 - 1869 był organistą. Śmiem przypuszczać, że takowych żywych świadków jego gry już nawet nie ma.

Nawiasem mówiąc, organistą musiał być bardzo dobrym skoro już w wieku 11 lat jego zdolności gry były na tyle zaawansowane by móc zastąpić swojego ojca, którego karierę organisty w kościele św. Rocha przerwał nagły paraliż. Ciekawostką jest również fakt z 30 października 1849 roku, kiedy to sam Lefébure-Wély żegnał swą grą naszego wielkiego rodaka Fryderyka Chopina podczas jego pogrzebu w kościele św. Magdaleny w Paryżu.


Dorobek kompozytorski Louisa nie jest może zbyt obfity, ale ciekawa jest w nim świeżość i pomysłowość pozwalające nam nieco odsapnąć po nieustannym słuchaniu ciężkich fug, czy innych passacaglii (do których oczywiście nic nie mam). Boléro de concert jest właśnie takim wdzięcznym utworem "przerywnikiem-odsapnikiem".

Samo zaś wykonanie uważam za godne zaprezentowania, choć wielu może mieć zastrzeżenia co do tempa, które według definicji bolera powinno być nieco wolniejsze. Ja jednak obstaję przy tym, że utwór ten nabiera zupełnie innego, a przez to ciekawszego charakteru, kiedy wykonywane jest właśnie szybciej, energiczniej, z werwą... do tego najlepiej w skarpetach ;)

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Organowy koktajl Mozarta

Pozostajemy w kręgu dzieł wielkich i majestatycznych, ale za to mało kojarzonych z kompozytorem. Więcej o tym za chwilę, najpierw kilka słów o instrumencie i to nie byle jakim. Oto on:


Z Hiszpanii przenosimy się dzisiaj do Francji a tam do paryskiego kościoła św. Eustachego, gdzie według projektu wspaniałego organisty i kompozytora Jean'a Gillou w 1989 roku wybudowane zostały trzecie co do wielkości we Francji 101 głosowe organy.
W prezentowanym poniżej nagraniu doskonale słychać wielkość tego instrumentu oraz jego ogromne możliwości brzmieniowe, które w połączeniu ze świetną akustyką tworzą niepowtarzalną przestrzeń dźwiękową. Gdy do tego dodamy jeszcze ciekawą i bardzo specyficzną interpretację Gillou otrzymamy oryginalny przepis na najlepsze wydanie francusko-austriackiego "koktajlu organowego Mozarta". Ale chwileczkę, jak to Mozarta? Na organach? Istotnie!

Motto tego bloga pochodzi z listu, który Mozart pisał do ojca: "W moich oczach i uszach organy są królem instrumentów". Widać więc jak wielkie żywił upodobanie do tego instrumentu. Paradoksalnie do faktu, że Mozart był również szanowanym, budzącym zachwyt i podziw organistą, muzyka organowa Mozarta sensu stricto... nie istnieje. Ten wielki kompozytor, piszący muzykę na wszystkie możliwe instrumenty i we wszelkich możliwych gatunkach, nie pozostawił po sobie praktycznie żadnego dzieła organowego. Praktycznie, bo obok jego wielkich oper, symfonii (pozwolicie, że nie będę tu wymieniał wszystkich dzieł) znajdziemy wszakże utwór w oryginale skomponowany na organy (transkrypcje organowe zostawiamy bo to już inna kwestia) - dramatyczną, monumentalną i pełną patosu Fantazję f-moll, która przez samego Beethovena została uznana za niezwykłą, czego dowodem jest fakt, iż sporządził sobie jej odpis.

Nawiasem mówiąc zastanawiam się, czy podobnie jak Liszt w swojej Fantazji, Mozart również nie nosił się z zamiarem oddania hołdu wielkiemu Bachowi. Początkowy motyw fantazji ewidentnie nawiązuje bowiem do wielkiej Fantazji g-moll Jana Sebastiana.

I tu rodzi się pytanie, czy istnieje inny instrument, który byłby w stanie równie przekonująco oddać cały majestat i potęgę owej Mozartowskiej Fantazji, zwłaszcza gdy jest to instrument pokroju prezentowanego powyżej?

piątek, 7 sierpnia 2009

Szczwany Lis(zt)

Tak jak należy zacząłem od Bacha... ale na tym nie koniec. Dzisiaj chcę zaprezentować Wam kolejny utwór z rodzaju ponadczasowych: kompozycję o Bachu stworzoną dla Bacha i... tak, tak - za sprawą Bacha. Niewyobrażalnie uboższa byłaby skarbnica muzyki (nie tylko klasycznej) gdyby los nie zesłał nam tak wielkiego geniusza.

Dlatego zapewne Liszt (w towarzystwie proszę wymawiać List), podobnie jak wielu wielu innych, postanowił złożyć hołd zsyłanemu i samemu Zsyłającemu nam Jana Sebastiana B. A uczynił to genialnie. W fantazji aż kipi od powtarzających się sekwencji dźwięków B-A-C-H.

Dla niewtajemniczonych: motyw oparty na literach tworzących nazwisko Bacha - taki prosty, ale skuteczny sposób na załatwienie wielu spraw, tu akurat w aspekcie oddania czci wielkiemu geniuszowi. Na marginesie sam Bach użył tego motywu jako temat swojej "Kunst der Fuge", pewnie też chciał załatwić jakąś sprawę...

Wracając do Liszta, częste powtarzanie motywu B-A-C-H w innych kombinacjach, na przykład jako D-Cis-E-Dis, czy też G-Fis-A-Gis mogłoby sugerować, że Liszt chciał obok Bacha przemycić w swojej fantazji także takich kompozytorów jak np. Jan Dcisedis, czy też Sebastian Gfisagis, ale po pierwsze takich zapewne nie ma (przynajmniej ja takich nie znam a i Google na ten temat milczą), a po drugie my jesteśmy sprytniejsi i słyszymy, wiemy oraz rozumiemy, że to cały czas przecież chodzi o kantora z Lipska.

Szczęśliwie, takie zabiegi jak powyższy, czyli zmiany tonacji, przeplatanie tego motywu na wszystkie możliwe sposoby (w tym między rękami i nogami), zmiany dynamiki i tempa oraz modyfikacje barw, które w muzyce organowej Liszta to standard, sprawiają, że przez ponad 10 minut motyw B-A-C-H nie przyprawia nas słuchaczy o mdłości.

Jako, że to długie dzieło jest trochę się rozpisałem, więc na koniec jeszcze tylko nazwisko wykonawcy i dwa słowa podsumowania, które muszą niestety Wam teraz wystarczyć: Raul Prieto Ramirez - hiszpański temperament. Obiecuję, że kiedyś napiszę o tym więcej, a teraz zapraszam na 13 minut uczty muzycznej (niestety ze względu na ograniczenia YouTube'a w 2 częściach).




czwartek, 6 sierpnia 2009

Zacznij(my) od Bacha...

To chyba jedno z najtrudniejszych zadań, z jakimi przyjdzie mi się zmierzyć na tym blogu... od czegoś bowiem trzeba zacząć. To, że należy zacząć od Bacha jest oczywiste, tylko od czego konkretnie? Większość oczekiwałaby najgenialniejszego wykonania Toccaty i Fugi d-moll BWV565, ale przepraszam... mam na ten utwór alergię.
Tak sobie myślę, że na dobry początek aby nie zniechęcić nowicjuszy a "fanów i znawców" nie zanudzić, będzie coś nieco bardziej znanego, wpadającego w ucho, zwiewnego (no przecież mamy lato), całkiem przemyślanego z punktu widzenia wykonawcy (o twórcy nie wspominając). A wykonawca to też nie byle kto i myślę, że dobrze wybrałem na początek - Panie i Panowie oto "Wachet auf, ruft uns die Stimme" spod rąk... i nóg pana Tona Koopmana.


Dlaczego muzyka organowa i organy?

Oto 10 przykładowych, najbardziej odpowiednich w moim odczuciu odpowiedzi na pytanie: dlaczego właściwie muzyka organowa i organy?
  1. Bo to muzyka, która nie jest ani lekka (zazwyczaj), ani łatwa, ani... sztampowa - z trzech znanych określeń tytułu cyklu telewizyjnego autorstwa Lucjana Kydryńskiego pozostaje za to najważniejsze - jest zawsze przyjemna.
  2. Ponieważ w większości przypadków daleko jej do zalewającej nas komercji.
  3. "Ktoś, kto lubi muzykę, nie powinien się zawężać do jednego gatunku" - to chyba odpowiednia wypowiedź Kasi Nosowskiej.
  4. Organy to - jak powiedział sam Mozart - król instrumentów - o niepowtarzalnej budowie, różnorodności barw i niesamowitej dynamice. Dlaczego więc nie słuchać muzyki w wykonaniu orkiestry symfonicznej, która de facto jest jednym instrumentem wydającym z siebie lawinę magicznych dźwięków, a wszystko to przy pomocy tylko czterech kończyn: zestaw 2 x ręka + 2 x noga - najczęściej jednego człowieka.
  5. Gdyż większość kojarzy ten instrument tylko z muzyką liturgiczną, a to tylko jedna, choć bardzo istotna funkcja organów.
  6. Gdyż większości na hasło "organy" do głowy przychodzi: w pierwszej kolejności przeszczep, a potem ewentualnie "Toccata d-moll". A organy to przecież znacznie więcej... choć oczywiście Bach jest niekwestionowanym mistrzem tego instrumentu i tej muzyki, zaś transplantologia to ważna dziedzina naukowa.
  7. Z powodu powszechnego braku świadomości, że organy to nie tylko to co widać na chórze w kościele czy sali koncertowej (zazwyczaj), ale tysiące piszczałek i elementów tworzących jedną spójną uduchowioną całość, cechującą się niesłychaną harmonią działania.
  8. Dlatego, że nawet ten sam utwór wykonany przez jednego muzyka na dwóch różnych instrumentach staje się zupełnie nowym utworem, nabiera niepowtarzalnego charakteru, a to dlatego, że nie ma na świecie dwóch identycznych instrumentów.
  9. Ponieważ na organach można pograć nawet w Super Mario, czy też Tetrisa
  10. Wreszcie dlatego, że można przeżyć prawdziwe trzęsienie ziemi - czego Wam i sobie życzę.


Tyle! Jeżeli uważacie, że czegoś istotnego brakuje w powyższych odpowiedziach, napiszcie koniecznie!