poniedziałek, 31 sierpnia 2009

W rytmie "Antychrysta"

Poprzednim razem po cichu i prawie niezauważalnie przemyciłem pierwszą na blogu transkrypcję organową, rozpoczynając tym samym całą serię takowych. Na pierwszy ogień poszedł Vivaldi. Dzisiaj na tapetę bierzemy bliskiego Vivaldiemu (oczywiście w sensie epokowym) Händla. Ten to rozpocznie kolejną serię, w której organy będą tworzyły drugi plan, tło, czyli po prostu akompaniament.

Od momentu ukazania się na dużym ekranie filmu "Antychryst", niebiańska aria Almireny "Lascia ch'io pianga" z II aktu opery Rinaldo Händla, wszystkim mającym okazję oglądnąć film Larsa von Triera może kojarzyć się zapewne z 4-minutowym czarno-białym majstersztykiem z prologu i epilogu albo z innymi... rzekłbym bardzo "innymi", kontrowersyjnymi scenami z tego trudnego i zapewne nie dla wszystkich zrozumiałego filmu. Ale nie o filmie mowa, a o muzyce. Jeżeli zatem ktoś po oglądnięciu tego filmu odczuwa pewnego rodzaju alergię, niechęć, czy wręcz odrazę do wspomnianej arii, spieszę z muzycznym substytutem lub jak kto woli zamiennikiem. Będzie to - a jakże - wersja z akompaniamentem organowym. W efekcie zastosowania takowego wysłuchamy zgoła innego utworu, który nabierze zupełnie odmiennego od oryginału charakteru. Utworu, który już nie musi kojarzyć się nam przykładowo z (uwaga teraz przytoczę jedną scenę z filmu) łechtaczką obcinaną nożyczkami LIVE.

Wszystkich zainteresowanych niewiedzących odsyłam do filmu a pozostałych do posłuchania innej wersji arii. Zapytacie, czy ta aranżacja jest wersją lepszą? Zapytujcie, bo ja w tym miejscu i tak sprytnie wymigam się od odpowiedzi tradycyjnym: "wszystko to kwestia gustu".



Dla porównania polecam także wersję z oryginalną instrumentacją.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Letnie burze

"Cztery pory roku" Vivaldiego niemal wszyscy znamy na pamięć a nagrań z różnorakimi interpretacjami tego arcydzieła nie sposób zliczyć. Jest w czym wybierać. Ale czy słyszeliście np. letnią burzę (Presto z koncertu g-moll "Lato") w transkrypcji organowej, w dodatku jeszcze z trzeszczącej płyty? Nie? To koniecznie posłuchajcie.



Komentarz do tego jednego fragmentu ponadczasowego dzieła "Rudego księdza" będzie krótki, bo przecież słychać, że nasz król instrumentów radzi sobie doskonale również z takimi największymi "hitami" muzyki barokowej. Ekspresja, przestrzeń, nastrój składające się na cały ten "Vivaldowski majstersztyk" pozostają jak Bozia przykazała na swoim miejscu. Kto nie wysłyszał, że lato Roku Pańskiego 1725 musiało być bardzo burzowe ten gapa i powinien ponownie skorzystać z bardzo przemyślanej przez twórców odtwarzacza opcji "play".

Jak to u nas w kraju ostatnio bywa, po jednej burzy przychodzi kolej na kolejną. Tym razem nieco krótszą (bo Pani Marija Loncar Strohm gra bez powtórek), ale równie intensywną. Walące na lewo i prawo pioruny to efekt niczego innego, jak tylko położonej na najniższej oktawie pedału... deseczki. Tak tak, deseczki. Sugerując na swoim (chyba pierwszym na świecie) zapisie nutowym tego zjawiska atmosferycznego użycie takich właśnie odważnych zabiegów (do wspomnianego kawałka drewna dochodzi jeszcze ostatni akord utworu zagrany jak popadnie otwarymi dłońmi), można spokojnie powiedzieć, że Michel Corrette (1709 -1795) wyprzedził kilka epok. Zabiegi te kojarzą się nam przecież ze współczesnymi formami wykonywania "muzyki klasycznej"*. Na szczęście Corrette zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie mógłby przynieść brak ich zastosowania. Zamiast wspomnianych piorunów usłyszelibyśmy raczej - cytując mojego kolegę - "takie pierdnięcia ze wzdęciem".



* Ujęcie muzyki klasycznej w cudzysłów ma sugerować, że autor powyższej wypowiedzi nie jest przekonany, czy aby współcześnie komponowaną muzykę, którą zgodnie z zamysłem "kompozytora" należy wykonywać pięściami, łokciami, czy też innymi częściami ciała na "d", wypada nazywać klasyczną. Autor nie ma nawet pewności, czy można ją nazywać muzyką, a "kompozytora"... kompozytorem.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Moje krople Bacha

Zupełnie przez przypadek natknąłem się ostatnio na informację o leczniczych kroplach Bacha, które według ludzi wypowiadających się na ich temat, mają stanowić remedium na zaburzone emocje oraz wypaczone cechy osobowości. Mają pomagać chorym w powrocie do równowagi psychofizycznej. Nie wiem, czy demiurg tychże kropli doktor Edward Bach był w jakikolwiek sposób (poza nazwiskiem oczywiście) powiązany z "naszym Jaśkiem", nie wiem także, czy krople te faktycznie działają leczniczo, ale podobne działanie dostrzegam w "muzycznych kroplach" Jana Sebastiana Bacha, który "wynalazł je" prawie dwa stulecia wcześniej przed Edkiem. I nie będę jedynym przyjmującym takie stanowisko. Wielu bowiem twierdzi, że muzyka mistrza baroku może być niezastąpionym lekarstwem na masę chorób, które dotykają nas zagonionych ludzi XXI wieku. Jeżeli tylko uda nam się odnaleźć odpowiedni dla nas "gatunek kropli" (wybrany utwór bądź ich zestaw) oraz "określoną ilość" (sposób dawkowania), niczym leczniczy balsam mogą ukoić skołatane nerwy, zmniejszyć nasze obawy, zaspokoić niepokoje, usunąć zwątpienie, przygnębienie, etc...

Pozostając w kontekście powyższego spostrzeżenia chcę podzielić się z Wami moim odkryciem - utworem lekarstwem, który to zawsze kiedy tylko dopada mnie - nazwijmy to - gorszy dzień, pozwala choć na chwilę oderwać się od przytłaczających myśli, natłoku spraw i załatwień. Pozwala choć na chwilę wysiąść z pędzącego pociągu oznaczonego tabliczką "rzeczywistość".

Wspomniałem, że na Toccatę i Fugę d-moll (BWV 565) mam uczulenie. To prawda. Na szczęście Bach popełnił jeszcze jedną Toccatę i Fugę d-moll, oznaczoną w katalogu dzieł kompozytora numerem 538 oraz dodatkowo określeniem "dorycka" (to drugie pochodzi od siedmiostopniowej skali muzycznej, którą jeszcze w średniowieczu ktoś mądry wymyślił do celów sakralnych). Dziś z całości zaproponuję Wam tylko monotematyczną, energiczną, napisaną w tonacji d-moll toccatę, w której pewnego rodzaju nienormalnością jest brak bemoli w zapisie określającym tonację, charakterystyczny właśnie dla skali doryckiej. Dzięki niej otrzymujemy niesamowite brzmienie charakteryzujące się zrównoważonym, ale zarazem poważnym i dostojnym charakterem.

To właśnie ten utwór jest dla mnie takim lekarstwem, takimi moimi kroplami Bacha. I w tym przypadku mogę powiedzieć, że bez wątpienia działają one leczniczo. Na efekty od chwili zastosowania (koniecznie głośnego) nie trzeba długo czekać, bowiem już po chwili "pacjent" odczuwa wyraźne cofanie objawów choroby. Można je bezpiecznie stosować zarówno u dorosłych, jak i u dzieci, czy nawet u niemowląt. Jest tylko niestety jeden poważny skutek uboczny - cholernie uzależniają! Ale takiego uzależnienia mogę Wam spokojnie życzyć, co niniejszym czynię.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Bolero w skarpetkach

Hasło na dziś: Bolero. Ciekawe jakież będzie Wasze pierwsze skojarzenie? Pewnie Ravel? Prawda, że się nie mylę? Bolero Ravela. Takowe w transkrypcji organowej zapewne by się znalazło, ale tym razem nie będzie to Ravel, ale ktoś traktowany niestety przez wielu "znawców", jako kompozytor tworzący muzykę niemal cyrkową, podczas wykonywania której organista powinien być przebrany za clowna robiąc przy tym show, polegające na przykład na graniu rękami na pedałach z równoczesnym podrzucaniem nogami uśmiechniętej foki posiadającej koniecznie umiejętność klaskania do rytmu.

Przytoczony przykład jest może mało realistyczny (ponieważ ławka, którą zazwyczaj podczas gry poleruje się wiadomą częścią ciała, w tym przypadku musiałaby posiadać specjalny wspornik umożliwiający swobodną grę rękami oraz poruszanie nogami w górze), ale biorąc pod uwagę przypadki, na które miałem okazję natknąć się przeglądając czeluścia internetu, wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś kiedyś porwał się na robienie kariery "clownganisty" w podobny sposób.

Są na szczęście znawcy bez cudzysłowia, którzy słusznie darzą pana o trzech imionach i podwójnym nazwisku - Louisa Jamesa Alfreda Lefébure-Wély szacunkiem za jego dokonania muzyczne. W dzisiejszych czasach w szczególności kompozytorskie, ponieważ niewielu chyba pamięta jakim w latach 1817 - 1869 był organistą. Śmiem przypuszczać, że takowych żywych świadków jego gry już nawet nie ma.

Nawiasem mówiąc, organistą musiał być bardzo dobrym skoro już w wieku 11 lat jego zdolności gry były na tyle zaawansowane by móc zastąpić swojego ojca, którego karierę organisty w kościele św. Rocha przerwał nagły paraliż. Ciekawostką jest również fakt z 30 października 1849 roku, kiedy to sam Lefébure-Wély żegnał swą grą naszego wielkiego rodaka Fryderyka Chopina podczas jego pogrzebu w kościele św. Magdaleny w Paryżu.


Dorobek kompozytorski Louisa nie jest może zbyt obfity, ale ciekawa jest w nim świeżość i pomysłowość pozwalające nam nieco odsapnąć po nieustannym słuchaniu ciężkich fug, czy innych passacaglii (do których oczywiście nic nie mam). Boléro de concert jest właśnie takim wdzięcznym utworem "przerywnikiem-odsapnikiem".

Samo zaś wykonanie uważam za godne zaprezentowania, choć wielu może mieć zastrzeżenia co do tempa, które według definicji bolera powinno być nieco wolniejsze. Ja jednak obstaję przy tym, że utwór ten nabiera zupełnie innego, a przez to ciekawszego charakteru, kiedy wykonywane jest właśnie szybciej, energiczniej, z werwą... do tego najlepiej w skarpetach ;)

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Organowy koktajl Mozarta

Pozostajemy w kręgu dzieł wielkich i majestatycznych, ale za to mało kojarzonych z kompozytorem. Więcej o tym za chwilę, najpierw kilka słów o instrumencie i to nie byle jakim. Oto on:


Z Hiszpanii przenosimy się dzisiaj do Francji a tam do paryskiego kościoła św. Eustachego, gdzie według projektu wspaniałego organisty i kompozytora Jean'a Gillou w 1989 roku wybudowane zostały trzecie co do wielkości we Francji 101 głosowe organy.
W prezentowanym poniżej nagraniu doskonale słychać wielkość tego instrumentu oraz jego ogromne możliwości brzmieniowe, które w połączeniu ze świetną akustyką tworzą niepowtarzalną przestrzeń dźwiękową. Gdy do tego dodamy jeszcze ciekawą i bardzo specyficzną interpretację Gillou otrzymamy oryginalny przepis na najlepsze wydanie francusko-austriackiego "koktajlu organowego Mozarta". Ale chwileczkę, jak to Mozarta? Na organach? Istotnie!

Motto tego bloga pochodzi z listu, który Mozart pisał do ojca: "W moich oczach i uszach organy są królem instrumentów". Widać więc jak wielkie żywił upodobanie do tego instrumentu. Paradoksalnie do faktu, że Mozart był również szanowanym, budzącym zachwyt i podziw organistą, muzyka organowa Mozarta sensu stricto... nie istnieje. Ten wielki kompozytor, piszący muzykę na wszystkie możliwe instrumenty i we wszelkich możliwych gatunkach, nie pozostawił po sobie praktycznie żadnego dzieła organowego. Praktycznie, bo obok jego wielkich oper, symfonii (pozwolicie, że nie będę tu wymieniał wszystkich dzieł) znajdziemy wszakże utwór w oryginale skomponowany na organy (transkrypcje organowe zostawiamy bo to już inna kwestia) - dramatyczną, monumentalną i pełną patosu Fantazję f-moll, która przez samego Beethovena została uznana za niezwykłą, czego dowodem jest fakt, iż sporządził sobie jej odpis.

Nawiasem mówiąc zastanawiam się, czy podobnie jak Liszt w swojej Fantazji, Mozart również nie nosił się z zamiarem oddania hołdu wielkiemu Bachowi. Początkowy motyw fantazji ewidentnie nawiązuje bowiem do wielkiej Fantazji g-moll Jana Sebastiana.

I tu rodzi się pytanie, czy istnieje inny instrument, który byłby w stanie równie przekonująco oddać cały majestat i potęgę owej Mozartowskiej Fantazji, zwłaszcza gdy jest to instrument pokroju prezentowanego powyżej?

piątek, 7 sierpnia 2009

Szczwany Lis(zt)

Tak jak należy zacząłem od Bacha... ale na tym nie koniec. Dzisiaj chcę zaprezentować Wam kolejny utwór z rodzaju ponadczasowych: kompozycję o Bachu stworzoną dla Bacha i... tak, tak - za sprawą Bacha. Niewyobrażalnie uboższa byłaby skarbnica muzyki (nie tylko klasycznej) gdyby los nie zesłał nam tak wielkiego geniusza.

Dlatego zapewne Liszt (w towarzystwie proszę wymawiać List), podobnie jak wielu wielu innych, postanowił złożyć hołd zsyłanemu i samemu Zsyłającemu nam Jana Sebastiana B. A uczynił to genialnie. W fantazji aż kipi od powtarzających się sekwencji dźwięków B-A-C-H.

Dla niewtajemniczonych: motyw oparty na literach tworzących nazwisko Bacha - taki prosty, ale skuteczny sposób na załatwienie wielu spraw, tu akurat w aspekcie oddania czci wielkiemu geniuszowi. Na marginesie sam Bach użył tego motywu jako temat swojej "Kunst der Fuge", pewnie też chciał załatwić jakąś sprawę...

Wracając do Liszta, częste powtarzanie motywu B-A-C-H w innych kombinacjach, na przykład jako D-Cis-E-Dis, czy też G-Fis-A-Gis mogłoby sugerować, że Liszt chciał obok Bacha przemycić w swojej fantazji także takich kompozytorów jak np. Jan Dcisedis, czy też Sebastian Gfisagis, ale po pierwsze takich zapewne nie ma (przynajmniej ja takich nie znam a i Google na ten temat milczą), a po drugie my jesteśmy sprytniejsi i słyszymy, wiemy oraz rozumiemy, że to cały czas przecież chodzi o kantora z Lipska.

Szczęśliwie, takie zabiegi jak powyższy, czyli zmiany tonacji, przeplatanie tego motywu na wszystkie możliwe sposoby (w tym między rękami i nogami), zmiany dynamiki i tempa oraz modyfikacje barw, które w muzyce organowej Liszta to standard, sprawiają, że przez ponad 10 minut motyw B-A-C-H nie przyprawia nas słuchaczy o mdłości.

Jako, że to długie dzieło jest trochę się rozpisałem, więc na koniec jeszcze tylko nazwisko wykonawcy i dwa słowa podsumowania, które muszą niestety Wam teraz wystarczyć: Raul Prieto Ramirez - hiszpański temperament. Obiecuję, że kiedyś napiszę o tym więcej, a teraz zapraszam na 13 minut uczty muzycznej (niestety ze względu na ograniczenia YouTube'a w 2 częściach).




czwartek, 6 sierpnia 2009

Zacznij(my) od Bacha...

To chyba jedno z najtrudniejszych zadań, z jakimi przyjdzie mi się zmierzyć na tym blogu... od czegoś bowiem trzeba zacząć. To, że należy zacząć od Bacha jest oczywiste, tylko od czego konkretnie? Większość oczekiwałaby najgenialniejszego wykonania Toccaty i Fugi d-moll BWV565, ale przepraszam... mam na ten utwór alergię.
Tak sobie myślę, że na dobry początek aby nie zniechęcić nowicjuszy a "fanów i znawców" nie zanudzić, będzie coś nieco bardziej znanego, wpadającego w ucho, zwiewnego (no przecież mamy lato), całkiem przemyślanego z punktu widzenia wykonawcy (o twórcy nie wspominając). A wykonawca to też nie byle kto i myślę, że dobrze wybrałem na początek - Panie i Panowie oto "Wachet auf, ruft uns die Stimme" spod rąk... i nóg pana Tona Koopmana.


Dlaczego muzyka organowa i organy?

Oto 10 przykładowych, najbardziej odpowiednich w moim odczuciu odpowiedzi na pytanie: dlaczego właściwie muzyka organowa i organy?
  1. Bo to muzyka, która nie jest ani lekka (zazwyczaj), ani łatwa, ani... sztampowa - z trzech znanych określeń tytułu cyklu telewizyjnego autorstwa Lucjana Kydryńskiego pozostaje za to najważniejsze - jest zawsze przyjemna.
  2. Ponieważ w większości przypadków daleko jej do zalewającej nas komercji.
  3. "Ktoś, kto lubi muzykę, nie powinien się zawężać do jednego gatunku" - to chyba odpowiednia wypowiedź Kasi Nosowskiej.
  4. Organy to - jak powiedział sam Mozart - król instrumentów - o niepowtarzalnej budowie, różnorodności barw i niesamowitej dynamice. Dlaczego więc nie słuchać muzyki w wykonaniu orkiestry symfonicznej, która de facto jest jednym instrumentem wydającym z siebie lawinę magicznych dźwięków, a wszystko to przy pomocy tylko czterech kończyn: zestaw 2 x ręka + 2 x noga - najczęściej jednego człowieka.
  5. Gdyż większość kojarzy ten instrument tylko z muzyką liturgiczną, a to tylko jedna, choć bardzo istotna funkcja organów.
  6. Gdyż większości na hasło "organy" do głowy przychodzi: w pierwszej kolejności przeszczep, a potem ewentualnie "Toccata d-moll". A organy to przecież znacznie więcej... choć oczywiście Bach jest niekwestionowanym mistrzem tego instrumentu i tej muzyki, zaś transplantologia to ważna dziedzina naukowa.
  7. Z powodu powszechnego braku świadomości, że organy to nie tylko to co widać na chórze w kościele czy sali koncertowej (zazwyczaj), ale tysiące piszczałek i elementów tworzących jedną spójną uduchowioną całość, cechującą się niesłychaną harmonią działania.
  8. Dlatego, że nawet ten sam utwór wykonany przez jednego muzyka na dwóch różnych instrumentach staje się zupełnie nowym utworem, nabiera niepowtarzalnego charakteru, a to dlatego, że nie ma na świecie dwóch identycznych instrumentów.
  9. Ponieważ na organach można pograć nawet w Super Mario, czy też Tetrisa
  10. Wreszcie dlatego, że można przeżyć prawdziwe trzęsienie ziemi - czego Wam i sobie życzę.


Tyle! Jeżeli uważacie, że czegoś istotnego brakuje w powyższych odpowiedziach, napiszcie koniecznie!