wtorek, 20 grudnia 2011

Świąteczne strojenie organów

To już trzecie Święta na tym blogu. Był świąteczny minimalizm, świąteczny maksymalizm, a jeszcze ani razu nie stroiliśmy organów. Taki stan rzeczy jest niedopuszczalny. Ale dzięki naszemu kochanemu językowi polskiemu organy możemy na szczęście stroić na kilka sposobów, uwzględniając podział na wykonywaną czynność oraz rodzaj tychże organów. Po pierwsze możemy zatem zawezwać fachowca, który przy pomocy swoich magicznych narzędzi, niczym magik wyreguluje wszystkie niedociągnięcia w sekcji głosów językowych (to taka przedświąteczna zabawa z [bagatela] nawet kilkuset piszczałkami - co oczywiście uzależnione jest od instrumentu). Po drugie możemy także stroić organy niedosłownie - czyli wieszając na piszczałkach trochę bombek, świątecznych zabawek i oczywiście girlandy. To również może być dla niektórych przyjemne zajęcie... tylko często wgramolenie się na samą górę może być kłopotliwe, a i walory estetyczne mogą okazać się w końcowym efekcie nieco wątpliwe. Po trzecie i to chyba dla nas przed świętami najważniejsze, możemy stroić wszystkie nasze wewnętrzne organy. Bo czy nie będzie przyjemnie, kiedy to nereczki będą funkcjonowały poprawnie, płucka będą oddychały pełną parą, a zadowolone serducho będzie nam wyznaczało poprawny rytm w naszej najpierw przedświątecznej, świątecznej i ostatecznie poświątecznej rzeczywistości? Oto co będzie nam zatem potrzebne do wykonania tego świątecznego strojenia organów:
- szczypta zwolnienia tempa, zarzucenia zabiegania, odwleczenia w czasie wykonania niekoniecznie niezbędnych teraz czynności,
- garść radości i uśmiechu, ale takiego szczerego, a nie udawanego i przyklejanego na twarz, bo tego wymaga etykieta,
- odrobina czerwonego wina (to dla tego serducha), a jeżeli czujemy również, że podregulowania wymagają nereczki, możemy pokusić się na szklaneczkę grzanego korzennego piwka,
- wreszcie zestaw pielęgnacyjny dla duszy i umysłu - w tym roku polecam coś francuskiego, ale również z polskim akcentem:

1. Alexandre Guilmant w bardzo polskim wydaniu - Introdukcja i wariacje na temat polskiej kolędy "W żłobie leży".



Kilka spojrzeń na ten sam temat:
2. Claude Balbastre - Joseph est bien Marié.



3. Michel Corrette - Joseph est bien Marié.

4. Alexandre Guilmant - Joseph est bien Marié.



5. Louis-Claude Daquin - Noel sur les anches.



I na koniec ponownie coś polskiego:
6. Felix Nowowiejski - Fantazja polska.



Udanego strojenia, a potem spokojnych, radosnych i rodzinnych Świąt!

wtorek, 29 listopada 2011

Mało znani a pocześni cz. 2 - "Padre Davide da schizofrenio"

Był styczeń roku 1791, kiedy to we włoskiej Zanice na świat przyszedł niejaki Felice Moretti. Chłopisko rosło sobie u boku raczej mniej zamożnych rodziców, przejawiając ciągotki do muzyki, zwłaszcza tej religijnej. I rosłoby tak sobie jeszcze długo, gdyby nie wspomniana sytuacja finansowa, która w wieku piętnastu lat zmusiła go do przeprowadzki. Alokacją było Bergamo, gdzie jawiły się większe szanse muzycznego rozwoju. I tak też było. Zauważalny talent pozwolił mu trafić w ręce włoskich muzyków, a zwłaszcza jednego. Jest nim Antonio Gonzales, który uczy go gry na klawesynie i organach w Bazylice Santa Maria Maggiore w Bergamo. Nauka idzie nieźle, a w głowie cały czas tkwi Morettiemu chęć odkrycia swej religijnej strony duszy. Nie zwlekając wiele w 1819 roku wstępuje do zakonu Franciszkanów Reformatów Mniejszych, gdzie studiuje filozofię i teologię, by ostatecznie tego samego roku przyjąć święcenia kapłańskie (szybki chłopak). Od tego momentu przyjmuje także imię Padre Davide da Bergamo. Oprócz pełnienia służby jako organista, razem z niejakim Serassim udziela się także w roli budowniczego organów - i jak głoszą ówcześni świadkowie oraz współcześni znawcy instrumentów dawnych, szło mu to całkiem nieźle. Ponadto komponuje ponad 2400 utworów, wśród których znajdziemy symfonie, koncerty, fantazje i msze organowe. Tę dobrą passę przerywa upiorna astma, która zabiera go z tego świata 24 lipca 1863 roku.

To tak pokrótce o samym Ojcu Dawidzie. Czas na jego muzykę... a ta już nie będzie tak oczywista, co sugerować może sam tytuł dzisiejszego wpisu. Moja przygoda z tą szaloną muzyką zaczęła się od takiego oto dziełka:



Genialny utwór z objawami schizofreniczno-delirycznymi, nieprawdaż? To trzyczęściowe Elevazione miało zgodnie z definicją gatunku być grywane podczas Mszy Świętej. A jeszcze fajniej i ciekawiej zrobi się gdy dodam, że podczas samego Podniesienia. No to wyobraźmy sobie taką oto przykładową sytuację: mamy rok 2011, siedzimy sobie wygodnie (albo mniej wygodnie, zależnie od konstrukcji ławki) w kościele na niedzielnej Mszy. Za sobą mamy już wszystkie czytania, przydługie, ale nawet mało polityczne kazanie, wyznanie wiary... i dochodzi do tego ważnego momentu. Ksiądz wznosi w górę Chleb i Wino, a z małego instrumentu umieszczonego w tyle chóru dobiega wspomniane Elevazione: krzyczące Recitativo, czyli podwójne salwy akordów przerywane solową smutną i poszarpaną melodią będącą wstępem do Andante Cantabile. W rytm trójdźwięków dobiega do nas taka oto sobie nieskomplikowana melodyjka, trochę jakby TVP-serialowa, ale miła i nieprzeszkadzająca. To tylko taki zwodniczy zabieg, który ma u nas wywołać wstrząs w momencie, kiedy dochodzi do prezentacji trzeciej części utworu Allegro con spirito (mam wrażenie, że to właśnie spirito jest tutaj nieprzypadkowe). Nasze uszy atakuje bowiem niemalże horrorowy motyw z chromatycznymi zejściami zagrany na organowym pleno, przerywany tylko dwa razy nieco pijackim motywikiem zahaczającym o ten z drugiej części. Motywik ten to tak naprawdę podchmielony słoń w składzie porcelany, który swoją niezdarną trąbą zrzuca na ziemię co się da, a co wyda z siebie jak najwięcej hałaśliwych dźwięków. Cały ten galimatias zamyka brzmiąca niczym rozklekotana katarynka szybka koda uwieńczona upiornymi czterema uderzeniami gromkich akordów w "re minore". W tym oto momencie wszyscy z minami "minore" patrzą na zamarłego księdza, zamarły ksiądz z wciąż uniesionymi rękami z niedowierzaniem spogląda w stronę chóru, a tam za kontuarem jak gdyby nigdy nic siedzi ojczólek Dawid... da alkoholiko-molto-schizofrenio.

Czy inne jego utwory są równie niezrównoważone? No to już możecie ocenić sami. Polecam dla porównania posłuchać sobie na przykład jeszcze poniższej symfonii organowej, wykonanej oczywiście na instrumencie powstałym przy współudziale rąk samego ojca Dawida.



Jedno jest pewne: jak każdy rodzaj muzyki, tak i ta włoska odmiana w wydaniu Padre Davide może, ale wcale nie musi się podobać. I to jest zrozumiałe, bo kiedy jej trywialność będzie momentami jednych denerwować, drugich będzie wręcz uskrzydlać. Kiedy wykonawcze wskazówki sugerujące użycia różnego rodzaju jarmarcznych bębnów i dzwonków (stosowanych nagminnie w ówczesnych włoskich instrumentach) jednych melomanów będzie zachwycać, tych drugich właśnie wręcz przeciwnie. Wreszcie dla jednych ta muzyka będzie miała "to coś", dla innych znowuż tym czymś będzie dosłownie "brak piątej klepki". Ja osobiście dla muzycznego relaksu, odpoczynku od dzieł wzniosłych i patetycznych, a czasem nawet podenerwowania małżonki (żart), lubię od czasu do czasu zanurzyć się w tę "zachwianą muzykę" tego, czy innego włoskiego ojczulka.

środa, 2 listopada 2011

Ton Koopman - muzyczny erudyta

Przegapiłem. Biję się w piersi ponieważ przegapiłem urodziny mojego ulubionego odtwórcy dzieł barokowych - TONA KOOPMANA, który swoje 67 urodziny świętował 12 października. Już od dawna nosiłem się z zamiarem napisania w tym właśnie dniu trochę więcej o samym muzyku. Z przyczyn obiektywnych czynię to zatem trochę później.

Myślę, że z racji częstej obecności tego geniusza interpretacji na moim blogu, wypada wreszcie napisać o nim kilka słów. Przez jednych (wśród nich stawiam również swoją skromną osobę) ceniony za kunsztowność przekazu muzycznego płynącego z jego interpretacji, przez drugich posądzany o trywializowanie muzyki dawnej. Z jednej strony wielbiony za autentyzm w przedstawianiu muzyki barokowej, z drugiej zaś krytykowany za nadinterpretacje. Ton Koopman to jeden z najwybitniejszych współczesnych znawców muzyki barokowej (uznawany za niedościgłego mistrza interpretacji muzyki Jana Sebastiana Bacha), holenderski organista, klawesynista i dyrygent. Opracowane utwory popularyzuje jako solista oraz razem z The Amsterdam Baroque Orchestra i Amsterdam Baroque Choir, które to przez niego samego stworzone zespoły, należą do światowej czołówki wykonawców i interpretatorów muzyki dawnej. Wraz z innymi wielkimi nazwiskami - między innymi Jordi Savalem, Masaaki Suzuki, Gustavem Leonhardtem, jest przedstawicielem muzycznego autentyzmu, czyli tak zwanego historycznego wykonawstwa prezentującego muzykę poprzednich epok na oryginalnych instrumentach z wykorzystaniem historycznych technik, dla wiernego oddania ówczesnych środków artystycznego wyrazu. Dlatego też Koopman niechętnie wypuszcza się poza estetykę barokową.

Jeżeli do odtwarzacza włożycie którąkolwiek płytę z muzyką "dowodzoną" przez Koopmana, nie spodziewajcie się sztampowych interpretacji (tu nie ma mowy o powielaniu), oklepanych ozdobników (te zamieniają się w ornamentacje nie z tej ziemi), czy nudnego i nieciekawego brzmienia (to nie idzie w parze z Koopmanem). Organy pod jego władaniem swoim potężnym brzmieniem potrafią zarówno wzbudzać drżenie murów, jak również wydawać z siebie dźwięki delikatne i pełne słodyczy. Tu każde uderzenie klawisza, każdy wybrany z dostępnej palety danego instrumentu głos, wydają się być bardzo przemyślane.

Zanim zaproszę Was do posłuchania i tym razem również popatrzenia na samego mistrza (a ogląda się go równie przyjemnie, jak słucha), nie zgodzę się jeszcze z panią Elżbietą Chojnacką, która twierdzi, że "muzyką dawną zawładnął świat archeologii, w którym fetyszyzuje się instrument, a środki i sposoby wykonania stają się ważniejsze od samej muzyki". Czy takie twierdzenie jest zasadne, kiedy zestawi się je na przykład z tymi dwoma wykonaniami? Oceńcie sami:





Po ostatnim skrytykowaniu przeze mnie walorów muzycznych, których nie znalazłem w pewnym miejscu, liczę się z tym, że i tym razem znajdzie się ktoś, kto nie będzie się zgadzał z kolejną moją opinią, że Ton Koopman muzycznym erudytą jest.

wtorek, 11 października 2011

Lipa w Świętej Lipce

Uwaga! Dzisiejszy post będzie w głównej mierze wyjątkowo mało muzyczny i nacechowany raczej negatywnymi emocjami wypływającymi z moich raczej chłodnych ocen jednego z polskich miejsc świętych. Nie ponoszę odpowiedzialności za uszczerbki na zdrowiu mogące wyniknąć z dalszego czytania, a raczej słuchania. Dla chcących posłuchać godziwej muzyki organowej, zapraszam od razu na koniec posta.

Amerykanie mają swojego Camerona Carpentera albo już nieco bardziej zapomnianego Virgila Foxa. Ale my nie jesteśmy gorsi, mamy bowiem świętolipskie organy i świętolipską muzyczną lipę. Myślicie - no dobra, ale co wspólnego mają tamci dwaj z miejscem w województwie warmińsko-mazurskim rozsławionym bardziej przez pseudobarokowe organy niż przez kult Maryjny? Otóż wiele. Wspomnieni panowie reprezentują styl showmana tak bardzo ukochany przez amerykanów i coraz częściej niestety również przez naszych rodaków. Pierwszy pan - zwany także "Bad Boy of the Organ" - w ekstrawaganckich, własnoręcznie wykonanych strojach z cekinami... przepraszam, kryształami Swarovskiego na klacie i butach, śmiga czym się da po klawiszach manuałów oraz pedałów, wprawiając w ten sposób swoją publiczność w stan ekstazy (pan przewinął się już cichaczem na moim blogu z racji pewnego festiwalu). Drugi wspomniany pan również podbijał serca amerykańskich "melomanów" rządnych mocnych wrażeń płynących ze słuchania jarmarcznych wersji muzyki Jana Sebastiana Bacha. Ta właśnie amerykańska moda na robienie rzeczy największych, najlepszych i najbardziej... nietrafiających moim zdaniem do serc prawdziwych melomanów, przeniosła się niestety i do nas. Jest wiele miejsc, w których sporą dawkę takiego amerykańskiego naj-kiczu odnajdziemy pod przykrywką chęci uwznioślania muzycznych jestestw, umuzykalniania tych co niemuzykalni, wspólnego uwielbiania naszego "dobra narodowego". Niestety muszę z przykrością stwierdzić, że jednym z nich jest moim zdaniem właśnie Święta Lipka. W kwestii dobra narodowego nie mam rzecz jasna nic do samego miejsca, które z punktu widzenia zabytków barokowej architektury w Polsce zapewne takim dobrem jest.

Skoro to blog o muzyce organowej, wspomnę właśnie o samych organach, które swoim brzmieniem i funkcjonowaniem raczej niewiele mają wspólnego z prawdziwymi organami barokowymi (więcej o instrumencie). Kto nie wysłyszy, ten się nabierze. Taki trochę "wilk w ludzkiej skórze", z niezliczoną ilością dzwoneczków oraz całą rzeszą ruchomych aniołków z trąbkami i harfami, które uruchamiane są obowiązkowo przy każdej prezentacji instrumentu. I to właśnie dzięki nim i całej tej jarmarcznej otoczce, jaką napotkamy podczas takich "przedstawień", instrument ten jest obok organów w Oliwie i od pewnego czasu w Licheniu, bardzo ważnym punktem na organowej mapie Polski. Szkoda, że nie znajdziemy tam właśnie tego unikalnego brzmienia i zachwycającego barokowego blasku głosów organowych, a przyciągającym magnesem jest właśnie fakt, że coś tam u góry dzwoni, kręci się i słodko macha do nas łapkami. No właśnie, jak dodamy jeszcze do tego możliwość poklaskania sobie w rytm skocznych utworów podczas takiego organowego "show", to już będziemy mogli o sobie powiedzieć: tak, dzisiaj spełniliśmy się muzycznie.

Gra pana organisty z bazyliki Nawiedzenia NMP w Świętej Lipce mnie nie zachwyciła. Jak każdy muzyk, tak i on ma prawo do własnych interpretacji (czasami może nawet nadinterpretacji), które mogą, ale nie muszą się podobać (i tu ja również mam prawo do wyrażenia swojej własnej oceny, raczej niezgodnej z zachwytami płynącymi z komentarzy na serwisie YouTube). Wykonawca do perfekcji doprowadził utwory, wśród których gwarantowane podczas prezentacji instrumentu będą: "chwytacz polskich serc" ("Polonez" Ogińskiego), "klaskacze jarmarczne mało pasujące lub wcale niepasujące do miejsca świętego" z kotłami, dzwonkami i ćwierkaniem ("Carmen" Bizeta, czy "Va Pensiero" z opery Verdiego), "to chyba Awemaryja" również z dzwonkami, ale za to z tremolem ("Ave Maria" Schuberta) oraz zarejestrowana niemalże identycznie jak pozostałe utwory, obligatoryjna pozycja prezentacji - "Toccata i Fuga oczywiście bez fugi d-moll" ("Toccata d-moll" Bacha). Ciekawi mnie tylko, czy ten instrument inaczej nie potrafi, czy może identyczne brzmienie prezentowanych utworów to kwestia grającego? I wreszcie, czy takie "grajkostwo" daje jeszcze samemu muzykowi poczucie spełnienia? Bo "pseudo zadowolenie" przy sporej ilości klaszczących "melomanów", pojawia się zapewne automatycznie.

Podsumowując moją krytyczną opinię, powiem tylko: a kto nie był... ten nie trąba i niech nie żałuje. Życzę Wam jak najmniejszej ilości odwiedzonych takich właśnie miejsc na muzycznej mapie Polski. Szukajcie zapomnianych, nieprzereklamowanych, osobliwych instrumentów z duszą, a nie bazarowych świecidełek, które nic nie wniosą do Waszych muzycznych eksperiencji. Nie idźcie na ilość, tylko na jakość. Zapewniam, że nieraz 10 dobrze dobranych głosów organowych, przyniesie Wam o wiele więcej muzycznych przyjemności niźli 50, czy może nawet ponad 100 źle zestawionych i wykorzystanych (albo niewykorzystanych) przez grającego tak, że ostatecznie będą brzmiały w każdym utworze identycznie, nieciekawie, miałko i zupełnie bez emocji.
Dowód? Proszę: 10-cio głosowa perełka z kościoła św. Wawrzyńca w Mokrem:



Dla tych, którzy tak jak ja nie zachwycili się Świętą Lipką pod względem muzycznym, proponuję jeszcze kolejny dowód na to, że oprócz niej są w naszym kraju na szczęście inne miejsca, w których znajdziemy ciekawie brzmiące instrumenty i przede wszystkim muzykę organową przez duże M:

środa, 14 września 2011

Norweski fol(i)k

Zupełnie absurdalne są miejsca i okoliczności, w których przypominają się nam różne, najczęściej bardzo dawno zasłyszane melodie. Wstajemy sobie przykładowo rano i zupełnie znienacka dopada nas jakaś absurdalna jak na tę porę dnia melodia albo piosenka, która w momencie, gdy mózg zorientuje się co jest grane i zada sobie pytanie: "skąd u licha o tej porze takie coś?", staje się najczęściej zmorą, która będzie nas prześladować cały dzień. Długo będziemy bowiem dochodzić genezy narodzin tego porannego cudeńka w naszej głowie. Znacie to doskonale, nieprawdaż?

Tak oto nie dalej jak wczoraj podczas prozaicznej czynności mycia naczyń, dopadł mnie zupełnie niespodziewanie absurdalny w tym momencie, bo w przeciwieństwie do wykonywanej czynności bardzo subtelny, nastrojowy i liryczny motyw pochodzący z drugiej części jedynego koncertu fortepianowego Edwarda Griega. Dlaczego właśnie on i właśnie wtedy? Być może woda lecąca delikatną strużką z kranu skojarzyła mi się z charakterystycznymi pasażami? Może kiedy pierwszy raz usłyszałem ten utwór, jadłem coś z talerza, który swym kształtem i nadrukiem przypominał talerze, które aktualnie posiadam? A może źródło mej reminiscencji leży w najdalej jak to tylko możliwe oddalonych rejonach związanych z moją osobą, czyli w brzuchu mojej Mamy? Może to tam pierwszy raz usłyszałem tę melodię, a teraz zupełnie przypadkowo wystąpiło jakieś niekontrolowane zwarcie na synapsach, które wspaniałomyślnie przypomniało mi tamte chwile?

Dzisiaj już wiemy, że słuchanie muzyki w ciąży ma prawdopodobnie bardzo dobry wpływ na nienarodzone jeszcze dziecko, ułatwiając mu w przyszłości naukę mówienia, kształtując gust muzyczny oraz słuch. Rozwodzimy się nad tym, czy Mozart jest lepszy niż setki innych kompozytorów, bo w jego muzyce łatwiej o wysoką jakość dźwięku i szeroki zakres częstotliwości. Sugerujemy przyszłym mamom, by słuchały śpiewów gregoriańskich, których rytm zbliżony do naturalnego rytmu oddechowego ludzkiego organizmu, odpręży i nauczy prawidłowego oddychania.

Może niektóre z tych teorii wydają się być przesadzone, ale pewny jest dobroczynny wpływ muzyki na ludzkie, także nienarodzone jeszcze życie. I to jest chyba w tym wszystkim najważniejsze, a nie dochodzenie, czy pokrewieństwo rytmu bicia serca płodu w łonie matki z rytmami w muzyce jest największe u Mozarta, Bacha, czy może Czajkowskiego i tylko jako takie jedynie słuszne. Każda muzyka, która potrafi swoim pięknem przekazać nawet niewielki ładunek emocjonalny, a co w tym stanie najważniejsze - nie spowoduje u przyszłej matki również odruchów wymiotnych, będzie wskazana, a może nawet idealna.

Dlatego pomyślałem sobie, że skoro już na tapetę zupełnie przypadkowo wpadł koncert fortepianowy Griega, mimo iż przecież fortepian i organy to dwa przeciwległe, bardzo daleko oddalone od siebie bieguny, trzeba znaleźć jakąś możliwość zaprezentowania go na blogu.

Niczym witaminy z grupy B stanowiące cenny element diety przyszłych mam, garść porządnego fol(i)ku norweskiego zapewne pozytywnie wpłynie na gromadki maluchów nasłuchujące dobrej muzyki w ich brzuchach. Przyszłym tatusiom ten sam kawał dobrej muzyki pozwoli ukoić skołatane nerwy nadszarpnięte myślami o wyprawkach dla noworodka, czy remontem i przygotowaniami pokoju dziecięcego. A wszystkim pozostałym, którzy ten temat mają już za sobą albo dopiero przymierzają się do niego i to jeszcze nie on jest tematem numer jeden, niech ta znaleziona w niezmierzonym oceanie internetu aranżacja koncertu Griega na organy i fortepian, mimo kilku potknięć wykonawców*, będzie ciekawym pomysłem na nucenie chociażby charakterystycznego motywu z pierwszej jego części podczas: stania w korku, golenia brody, ostatniego przed zimą koszenia trawnika, czy wreszcie prozaicznego mycia naczyń.








*
Wiadomo, że pomyłki zdarzają się nawet najlepszym podczas koncertów na żywo, ale trudno było mi nie wspomnieć o nich tylko dlatego, że największe potknięcie ma miejsce niestety w najważniejszym dla mnie momencie całego koncertu (5 minuta 19 sekunda) - podczas trzykrotnego powtarzania przez fortepian przepięknego motywu zapoczątkowanego przez orkiestrę (organy) już na samym początku drugiej części koncertu. Muszę przyznać, że podczas pierwszego słuchania tego koncertu, poczułem się jak dziecko, które przez całą Wigilię czekało na swój wymarzony prezent i w tym najbardziej wyczekiwanym momencie otwierania pięknie zapakowanego pudełka, zobaczyło, że w środku jest coś zupełnie innego. Sam wykonawca zdający chyba sobie sprawę ze swojego potknięcia w tak ważnym momencie, znacząco pokiwał tylko głową. Myślę jednak, że sam pomysł na wykonanie tego niełatwego przecież utworu w ten sposób, warty był posłuchania i zaprezentowania go tutaj.

środa, 10 sierpnia 2011

Wakacyjny trip marzeń

Idąc ostatnio jedną z ulic mego miasta i rozmyślając o tym, że blog ma już dwa lata i wypadałoby to zacne wydarzenie uczcić jakimś ciekawym postem, nagle wciśnięto mi do ręki ulotkę (dosłownie wciśnięto, bo zazwyczaj grzecznie dziękuję i odmawiam przyjęcia), która wręcz zmusiła mnie do napisania tego tekstu, a w której to ulotce biuro podróży zapraszało mnie na wakacyjny trip marzeń do... Od razu w głowie wyobraziłem sobie przeciwieństwo tak bardzo w ostatnim czasie obleganego przycisku "Lubię to" i niezwłocznie jedną z myśli w niego "kliknąłem". "Uwielbiam" bowiem, kiedy do naszego ojczystego języka wpychane są z każdej możliwej strony obcojęzyczne zwroty, wyrazy, nierzadko spolszczone dla konieczności zrozumienia przez innych, albo w celu uzyskania fajniejszego brzmienia, które jest bardziej "trendy" i "na topie". Czy nie ma w naszym języku piękniejszych odpowiedników? Czy to wstyd używać poprawnej polszczyzny? A może wreszcie słowo "podróż" w przeciwieństwie do słowa "trip", nie byłoby tak atrakcyjne dla potencjalnego klienta? Szczerze mówiąc, na zadane mi pytanie, gdzie się wybieram na wakacje, wolałbym osobiście odpowiedzieć, że wybieram się w podróż tam i tam, odbywam wędrówkę tam i tam, albo wreszcie dla kogoś bardziej zaznajomionego z językiem ojczystym - peregrynuję tam i tam. W tym przypadku będą zapewne tacy, którzy tripują tam i tam, albo zakupili tripa do... Istna degrengolada językowa.

Tyle tytułem wstępu. Teraz kilka słów o wakacjach, na które notabene się wybieram, ale bez pośrednictwa wspomnianego biura, a już tym bardziej nie będzie to żaden trip... Chociaż wyprawa to będzie niemała, bo przede mną blisko 600km drogi... i to nawet polskiej drogi, którą będę musiał pokonać siedząc za kółkiem. Taki los. Parafrazując cytowany przez Anioła z serialu Alternatywy 4 rosyjski zwyczaj: "żeby wyjść, trzeba najpierw trochę posiedzieć", mógłbym powiedzieć: "żeby odpocząć, trzeba się najpierw sporo namęczyć". Ale za to potem... nasze ukochane morze, plaże, spacery i błogie lenistwo.

Przed przerwą wakacyjną zaproponuję Wam zatem coś bardzo w temacie samej wyprawy: bardzo ciekawa (choć sądząc po komentarzach pod filmem dla niektórych bardzo kontrowersyjna, bo wykonywana w kościele, gdzie zdaniem wielu takie melodie nie powinny być wygrywane, bo nie zostały namaszczone Boskim dotykiem), aranżacja znanego motywu z jeszcze bardziej znanego filmu Indiana Jones. Przecież przejazd naszymi drogami jest niczym wyprawa tego największego w historii kina poszukiwacza przygód. Do miłego!

piątek, 15 lipca 2011

Symfonia organowa straszna nie dla każdego

Ostatnio mowa była o mało znanym a poczesnym Zipolim. Idąc tropem tak często wykorzystywanych na tym blogu przeze mnie przeciwieństw należałoby powiedzieć, że przyszedł czas na kogoś bardzo znanego i... niepoczesnego. Ale niepoczesnymi raczej zajmować się nie będziemy, niech więc jedyną przeciwnością do tytułu poprzedniego posta będzie fakt, że zamiast kogoś mało znanego będzie ktoś o "trochę" większej popularności, ktoś kogo nazwisko pojawi się automatycznie na ustach sporej części miłośników muzyki organowej, którym zarzuci się przynętę w postaci hasła: "Toccata z V Symfonii organowej". Tak. Oto przed Państwem nie niepoczesny, a wręcz przeciwnie bardzo znamienity Charles-Marie Widor.

Skoro wspomniana Toccata jest już oklepana niemal tak, jak Toccata i Fuga d-moll pana Jana, zajmiemy się czymś innym, czymś z wcześniejszego okresu twórczości Widora - francuskiego nauczyciela akademickiego, organisty i kompozytora, kontynuatora zapoczątkowanego przez Cesara Franck'a tak zwanego symfonizmu organowego, określanego współcześnie przez niektórych mianem popkultury muzyki organowej.

Ci "niektórzy" za symfonizmem organowym nie przepadają. Jedni uważają go za masową produkcję będącą wynikiem rewolucji przemysłowej (większe instrumenty, większe możliwości brzmieniowe, a więc trzeba pokazać więcej, niezależnie od jakości przekazu), drudzy dopatrują się w nim braku oryginalności, czy nawet komercjalizacji. Większość jednak unika go, bo zetknięcie z nim jest z reguły niczym bolesne uderzenie głową w monumentalną ścianę dźwiękową, a więc z założenia trudny do ogarnięcia i zrozumienia muzyczny zlepek. Fakt. Forma ta lubuje się w sporych dawkach nieziemskiej mieszaniny dźwięków z tendencją do rozbuchania patosem na lewo i prawo, przez co wszystko na pierwszy rzut... ucha, może wydawać się muzycznie miałkie. Za chwilę podam jednak dwa przykłady, po których większość tych ocen wyda się Wam raczej nieprzemyślana i nietrafiona. Okaże się bowiem, że ścianę tę można spokojnie ominąć i w symfoniach organowych każdy, choć trochę zaznajomiony z muzyką, usłyszy ciekawą romantyczną formę niosącą ze sobą całkiem sensowny przekaz. Przekaz, który czyni tę muzykę bardziej soczystą i co chyba potwierdzi każdy - muzykę po prostu i bez dwóch zdań POTĘŻNĄ.

Sam nie jestem wielkim miłośnikiem tego rodzaju muzyki organowej, ale nie odrzucam jej i co więcej uważam, że po pewnym osłuchaniu się z tym gatunkiem, jest to muzyka przyswajalna raczej dla każdego, nie mówiąc już o tym, że wnosi ona wiele do muzycznego świata organów. Moja przyjaciółka raczej mniej zaznajomiona z muzyką organową, na pytanie "po co w ogóle pedał w organach?" (nazwany również przez nią "nożnuałem"*) postawione przez jednego z uczestników spotkania, odpowiedziała po prostu i bez zastanowienia: "pedał dodaje organom kościelności". Myślę, że w taki sam sposób, po prostu i bez zastanowienia mógłbym i ja równie trafnie odpowiedzieć na pytanie: "po co w ogóle tworzono symfonie organowe?": "bo dodają muzyce organowej potężności!". Oto pierwszy muzyczny przykład w postaci finału nie piątej, tylko drugiej symfonii organowej Widora.



Czy aż tak bardzo skaleczyliśmy się przy zetknięciu z tą ścianą dźwięków? Chyba nie, prawda? Jak w każdej ścianie, tak i w tej znaleźć można dziurki po gwoździach w postaci choćby cichych przerywników, albo wykuty obok otwór drzwiowy w postaci sympatycznego tematu górującego nad niezliczoną ilością pasaży, czy pochodów pedałowych ("nożnuałowych"). To wszystko daje słuchaczowi możliwość ominięcia tego zmasowanego ataku dźwięków i zaglądnięcia przez wspomniane dziurki albo drzwi w głąb, gdzie czeka już na niego po prostu potęga muzyki organowej z obowiązkowym bonusem w postaci ostatniego akordu wybrzmiewającego jeszcze przez kilka sekund po zakończeniu (o ile oczywiście kubatura pomieszczenia na to pozwala - a w przypadku symfonii organowych z prawdziwym efektem końcowym, wręcz powinna).

Tu mógłbym skończyć, ale mam jeszcze coś na deser, a i wcześniej obiecałem dwa przykłady. Mógłbym rzec, że będzie to coś z zupełnie innej muzycznej beczki, ale beczka będzie ta sama, bo muzyka wciąż z kręgu symfonii organowej. Uzupełnieniem powyższego wywodu na temat "fajności" symfonii organowych będzie taki oto muzyczny kwiatek o jakże odmiennym od wysłuchanego Finału charakterze - Scherzo pochodzące... tak tak, z tej samej symfonii Widora. Nie wiem czemu, ale tak jakoś wyjątkowo pasuje mi do niego pierwsza część z wiersza Juliana Tuwima o takim samym tytule:

Śpiewała wesoło - i nagle w śmiech,
Sam śpiew ją rozśmieszył: że śpiewa.
I śmiech zaczął sypać ze śpiewem jak śnieg,
I śmieje się, śmieje, zaśmiewa.

Bo jak się tu nie śmiać? Wydłuża się głos
I dźwięki, i dzwonki nawija
Na nuty, na nitki, na strunki jak włos,
I piankę ze srebra ubija.




* z okazji zaistnienia na moim blogu, serdecznie pozdrawiam Cię Kasiu!

piątek, 1 lipca 2011

Mało znani a pocześni cz. 1 - "Pociąganie za sznurki"

Niniejszym rozpoczynam kolejny obok "Charakterystyk tonacyj" cykl w odcinkach o wszystko mówiącym tytule: "Mało znani a pocześni", co w wolnym tłumaczeniu oznacza mniej więcej, że mowa będzie o kompozytorach, którzy albo zasłynęli z dzieł niekoniecznie pochodzących z kręgu muzyki organowej ale takowe na swym koncie posiadali, albo nie zasłynęli wcale, a mimo to ich kompozycje godne są posłuchania, tudzież polecenia. W pierwszym odcinku poruszymy temat pociągania za sznurki...

Dla niektórych pociąganie za sznurki to wspaniała sprawa. Spora część z nas uwielbia przecież mieć władzę nad wszystkimi i wszystkim, uwielbia kiedy odpowiednio pociągnięte sznurki wprawią w ruch odpowiednie koła zębate (ludzi), a te funkcjonując w harmonii rozhulają całą maszynerię w odpowiedni, a zatem satysfakcjonujący dla pociągającego sposób. Z przyczyn raczej oczywistych większość z nas nie lubi jednak kiedy takowe sznurki mu się przyszywa, że o pociąganiu za nie już nie wspomnę. Przyznam, że osobiście nie darzę wielkim szacunkiem również samych "pociągaczy"... no chyba, że należą do nielicznej grupy "pociągaczy i pociągaczek odmiennych i wyjątkowych". Są na szczęście tacy i takie. Oto przykład pani - nazwijmy ją z włoskiego "Tirando le stringhe", która z niesamowitym zaangażowaniem, wręcz poświęceniem przykłada się do odpowiedniego, rytmicznego, wypracowanego przez lata pociągania za sznurki: najpierw lewa, potem prawa, potem szybka orientacja, przełożenie i znowu lewa, prawa... Tu nie ma mowy o pomyłce, tu jest pełna kontrola nad wszystkim. Tryskająca z Tirando energia niemalże przelewa się na grającego obok pana Norberto z łysinką - z włoskiego "Norberto da calvizie maschile", a ten energię tę przelewa na stare, wysłużone włoskie klawisze, w efekcie czego pompowane przez Tirando powietrze w ekstrawagancki, ale jednocześnie fenomenalny sposób wypychane zostaje przez kilkadziesiąt warg i jeden, góra dwa języki odlane z odpowiedniego metalu. Ileż stracilibyśmy gdyby nie to poświęcenie i "fach" w ręku... a nawet w dwóch rękach pani Tirando!

Podobne zaangażowanie możemy zobaczyć u pani Asi z kabaretu "Potem", która imituje szeleszczącym papierkiem dźwięk płyty gramofonowej w sztandarowym utworze "Czerwony Autobus".

Przejdźmy zatem do sedna i posłuchajmy tego duetu:




Oto wysłuchali Państwo dźwiękowego dowodu na to, że:
1. To co przeczytaliście powyżej o pani Tirando było delikatnie mówiąc "lekko przesadzone".
2. Małe jest piękne, a jak się jeszcze dobrze pokombinuje przy sznurkach i wprawi odpowiednio tę machinę w ruch, to małe staje się nawet cudne.
3. Te kilka głosów wraz z "bzyczącym" pedałowym C i G doskonale oddaje sielankowy charakter, który ma być właśnie podstawą tworu muzycznego o nazwie pastorale (tłumaczę żeby ktoś potem nie posądził mnie, że pastorale to niekoniecznie pastorałka... nie nie, tutaj jabłko upadło znacznie dalej od jabłoni i zupełnie niepotrzebne są grudniowe Święta, by zagrać i zademonstrować pastorale). Jednym słowem wieś tańczy i śpiewa... ale ta wieś w pozytywnym tego słowa znaczeniu i o to właśnie chodzi!
4. Domenico Zipoli (1688-1726) urodzony jak nazwisko wskazuje we Włoszech, ciekawym i godnym poznania kompozytorem oraz organistą był. Znany wprawdzie głównie z utworów klawesynowych, pozostawił jednak po sobie kilka perełek organowych, z którymi warto się zapoznać. Dla tych, których zachęciło powyższe pastorale zaproponuję jeszcze ciekawą partitę a-moll - tym razem już bez pociągania przez kogokolwiek za cokolwiek.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Charakterystyka tonacyi cz. 6 - "Czynność z NIE na końcu"

C-dur jest tonem zupełnie czystym, bez cechy, bez barwy, służy też do oddania niewinności, prostoty, naiwności, jakby niemowląt mowy.


Babcia mojej żony często powtarzała swoim wnukom: "dłuższe czekanie, lepsze śniadanie". Wiadomo, że dzieciom mówiono o śniadaniu, jako najważniejszym posiłku w ciągu całego dnia, ale wszyscy trochę doroślejsi i bardziej zorientowani w jego miejsce wstawiali zupełnie inną czynność kończącą się na "nie", a zaczynającą na... No właśnie, to od czego się ta czynność zaczynała zależy tylko od okoliczności.

Dłuższe czekanie mamy (macie) już za sobą (bo zasłużony odpoczynek przecież mi się należał), pora więc na odpowiednie okoliczności, żeby poznać czynność z "nie" na końcu. Za materiał pomocniczy posłuży trzyczęściowy koncert organowy C-dur autorstwa pana Corrette, w dodatku Michała:



Część pierwsza: Allegro

Wiosna w pełni. Życie budzi się z zimowego marazmu. Słońce mocniej operuje, rozkwitają pąki kwiatów, zawiązują się owoce, ptaki radośniej drą swoje niedawno co przemrożone dzioby - jednym słowem sielanka. W tak pięknych okolicznościach przyrody... i tego... i niepowtarzalnej...* wiele tak zwanych "homo sapiensów" zewsząd atakowanych ogromną ilością pozytywnych bodźców, odkrywa w sobie konieczność dokonania entuzjastycznego porywu w stronę życia przez duże "Ż". Szwung związany z nagle obudzonym uniesieniem nadaje temu życiu przez duże "Ż" kierunek "Amory" - i w cale nie mam na myśli jakiejś miejscowości w naszym kochanym kraju, ani też pieszczotliwego określenia dla amortyzatorów samochodowych. Chociaż prawdę mówiąc z pieszczotami ma to coś wspólnego... Pominiemy teraz etap gonienia się po łące, uścisków na ławce oraz wszystkich serenad wyśpiewywanych pod oknami oblubienic i zajmiemy się wreszcie czynnością z "nie" na końcu...

Część druga: Andante

A tu niespodzianka. Zamiast piorunów z nieba, których co poniektórzy pewnie wyczekiwali, delikatna i zwiewna, przepełniona prostotą czy też wspomnianą w opisie tonacji naiwnością melodia, doskonale posłuży nam za cieniutki kocyk, którym jedną ręką nakryjemy czynność z "nie" na końcu a drugą zgasimy światło. Albo krócej mówiąc (oczywiście sugerowaną w opisie mową niemowlaka): bla bla bla...



Część trzecia: Allegro

Kto nie załapał albo wspomniany przed chwilą "kocyk milczenia" okazał się za gruby, ten ciapa i teraz trudno mu będzie odnaleźć się w końcowej opowieści, która kończy się słowami: "... i żyli już we trójkę długo i szczęśliwie".

* cytat z filmu "Rejs"

wtorek, 26 kwietnia 2011

Śrub śrub śrub

W ostatnim czasie tematy pojawiające się na blogu stały się bardzo powiązane z ważnymi dla mnie wydarzeniami, do których z całą - ogromną - pewnością zaliczę również to. Długo zastanawiałem się, czy w ogóle pisać cokolwiek w tej kwestii ponieważ sam temat, a przede wszystkim biznes, jaki na pojawiające się hasło "ślub" automatycznie się tworzy, powoduje u mnie efekt raczej... odwrotny. Postanowiłem jednak podzielić się z Wami swoimi odczuciami, by po pierwsze nadrobić blogowe zaległości, a po drugie chociaż trochę ulżyć sobie w codzienności przedślubnej. Dlaczego jest ona taka trudna? Otóż na każdym kroku trzeba uważać na nazwijmy to "ślubne hieny", które czyhają na biednych prawie zaślubionych, by przykręcić im "śrub śrub śrub" taką właśnie finansową śrubkę i znacznie uszczuplić wypchane przecież po brzegi portfele - nikt nie zakłada, że ktoś pragnie zawrzeć związek małżeński z ukochaną osobą nie dla tych wszystkich ciuchów, kwiatów, "Ave Marii", wesel i innych wystawności, że o modnym w ostatnim czasie wklejaniu swoich ślubnych zdjęć na "fejsbukach" nie wspomnę. Oto kilka autentyków ilustrujących jak wygląda proces o wdzięcznym tytule "śrub, śrub, śrub":

1. Sklep z garniturami:
- W czym mogę pomóc?
- Poszukuję prostego, normalnego, raczej taniego garnituru. Może coś z tych?
- A na jaką okazję?
- Ślub. ("śrub, śrub, śrub")
- O nie! Proszę pana, tych garniturów nie może pan oglądać! [bo za tanie] To są garnitury robocze! [zapewne będzie to odgrywało ogromną rolę podczas najważniejszej dla nas samej ceremonii] Proszę zobaczyć te, świetny materiał prawda?

2. Kwiaciarnia:
- Chcieliśmy taki prosty bukiet z tylu a tylu tulipanów.
- Proszę bardzo, żaden problem, przygotujemy taki za ok. 50 złotych. A na jaką to okazję?
- Ślub. ("śrub, śrub, śrub")
- A to musimy mieć więcej czasu. To nie można tak byle jak. Bukiety ślubne [które niczym nie różnią się od normalnych, przynajmniej wg. naszych założeń] kosztują ok. 150 złotych.

3. Kancelaria parafialna I:
- Proszę o wszelkie dokumenty niezbędne do zawarcia związku małżeńskiego w innej parafii.
- [pomijam gesty i parsknięcia pani z kancelarii, będące wyrazem ewidentnego niezadowolenia, że owieczki uciekają do innej zagrody i tam postanawiają złożyć "dobrowolną" ofiarę] Ksiądz proboszcz ustalił cennik. I tak za akt chrztu, bierzmowania oraz przekaz pobierana jest opłata 80 złotych. ("śrub, śrub, śrub")

4. Kancelaria parafialna II:
- No to terminy i wszystkie kwestie mamy załatwione.
- Cieszymy się bardzo.
- To teraz państwo chcieliby pewnie złożyć "dobrowolną" ofiarę. Przyjęło się w naszej parafii, że jednak ofiara ta wynosi nie mniej niż 500 złotych. ("śrub, śrub, śrub")

Takich przykładów śrubowania można by jeszcze mnożyć, zwłaszcza gdy w grę wchodziłyby wesele, fotograf, kosmetyczka, fryzjer, limuzyna...

Jest jeszcze jedna istotna kwestia związana ze ślubem, która również daje możliwość śrubowania oraz pole do popisu dla wszelkiej maści "fachowców-muzyków". Tak właśnie, muzyka podczas ceremonii, bo o tej weselnej nie będziemy wspominać... Tu pojawia się masa tak zwanych zespołów ślubnych, które swą "grą" uraczą dostojnych gości, no przynajmniej taki mają zamiar. (przykład) A goście przecież nie wyobrażają sobie ślubu bez tych - przepraszam za określenia, które teraz padną - wyświechtanych "marszy Wagnerowsko - Mendelsonowskich", modnych ostatnio motywów Rubikowych w przeróżnych aranżacjach, tudzież wszystkich możliwych "kombinacji AveMaryjnych": z trąbką, skrzypcami, fletem, harfą, piłą śpiewającą i oczywiście organami... marki Casio lub Yamaha. Wszystko (z wyjątkiem Rubika) z powyższego przykładu owszem, może być ładne, bo jest klasyczne, pod warunkiem oczywiście, że zostanie wykonane z klasą i odrobiną gustu.

Moim marzeniem jest jednak wypełnić tę najważniejszą chwilę muzyką nieco mniej "poobijaną" i skrzywdzoną. Wiem także, że rezygnując zupełnie ze "standardów" znacznie naraziłbym się niektórym obecnym gościom, dlatego muszę pójść na jakiś kompromis - wybrać coś, na co ludzie mniej muzycznie zorientowani nie będą się krzywić, ale zarazem coś jak najmniej związanego z etykietką "ślub". W związku z tym chodzi mi po głowie póki co taki oto zestaw "zamienników". Pewnie jeszcze nie raz się zmieni, bo znając życie okaże się, że ciocia Gienia i wujo Stachu mają alergię na Bacha i przecież nie wypada ich aż tak narażać...





poniedziałek, 21 marca 2011

Bachomat

Pamiętałem o urodzinach Telemanna, nie mogłem więc zapomnieć o Jaśku naszym ukochanym! Dokładnie dzisiaj pierwszy dzień kalendarzowej wiosny, która podobnie jak pozostałe 3 pory roku już od 326 lat są po prostu bardziej: awangardowe, błyszczące, cacy, dorodne, emocjonujące, fantastyczne... *** (dotarłem tylko do "f", w miejsce gwiazdek proszę sobie wstawić dalszą listę przymiotników określających wszystkie pozytywy płynące z obecności na świecie muzyki geniusza Jana Sebastiana Bacha - lipskiego kantora).

No właśnie - kantora. W tym miejscu moja z natury nastawiona na różnego rodzaju zabawy słowne, przeinaczanie, pełna dziwnych pomysłów głowa znowu zaczęła "działać", w efekcie czego zrodził się projekt o wszystko mówiącym tytule: "BACH - Kantor wymiany ***" lub w skrócie po prostu "Bachomat". Projekt ten mógłby przynieść fortunę zwłaszcza, że nazwisko pana Jana znane jest przecież na całym świecie (dowodem niech będzie ilość języków wymienionych na liście Wikipedii, w których hasło "Johann Sebastian Bach" zostało opisane), a w miejsce gwiazdek wystarczy podstawić co tylko dusza zapragnie. Gigantyczne przychody z franczyzy murowane! Oto dwa przykłady zastosowania mego pomysłu:

BACH - Kantor wymiany myśli

Przy najbardziej uczęszczanych deptakach ustawiane są drewniane, okrągłe, muśnięte delikatnie kolorem fioletowym budki z migającym bannerem: "Nie wiesz co o tym wszystkim myśleć? Dobrze trafiłeś!". Zainteresowany wchodzi do środka, gdzie proszony jest o zajęcie miejsca w wygodnym fotelu i założenie słuchawek, z których wydobywa się losowo wybrany numerek zestawiony z prefiksem "BWV", na przykład Concerto G-dur (BWV 592). Wtłaczana do pustej od braku myśli głowy muzyka powoduje przejście klienta w stan specyficznej hipnozy. Wraz z leczniczą muzyką jego głowa nadziewana jest farszem wszelakich myśli, w efekcie czego po ok. 10 minutowej kuracji pacjent z uśmiechem na twarzy wstaje, dokonuje zapłaty (której wielkość uzależniona jest od stopnia świadomości albo raczej nieświadomości finansowej po hipnozie) i wypowiada tak dawno zapomnianą a jedynie sensowną myśl: "jakież to jest genialne a ten świat piękny!". Na zasadzie marketingu szeptanego powtarza tę myśl znajomym, którzy już po kilku dniach będą ustawiać się w kolejkach do Bachomatu, by móc również napełnić się potęgą myśli płynącą z muzyki Bacha.



BACH - Kantor wymiany przekleństw

Ileż to razy mamy straszną ochotę przeklinać na rządy aktualnie sprawujące władzę, na pogodę, która zawsze jest nie taka jak byśmy chcieli, na sąsiadów, którzy za głośno słuchają muzyki (z wyjątkiem oczywiście organowej), na korki, zbyt wysokie podatki i za małe zarobki, tu przerwę, bo mógłbym nie skończyć tej listy. Czasem zapominamy normalnych słów i nasz język staje się jednym wielkim zlepkiem różnego rodzaju "zajebistości". Pomocą służy mój kolejny pomysł. Na specjalnej klawiaturze w odseparowanej od publiki kabinie, delikwent odczuwający potrzebę nadużycia wyrazów na "k" i "ch", wpisuje zestaw przekleństw oraz dane adresata, a system automatycznie na podstawie specjalnie stworzonych algorytmów dobierze zestaw BWV, który zostanie wysłany do niego w tak zwanym zastępstwie. Jakże byłoby pięknie, gdyby zamiast rzucania mięsem i epitetami, rugania czy bluźnienia, mógł rozlec się np. zestaw BWV 575, 549 oraz 568.



Myślałem jeszcze nad pomysłem: "BACH - Kantor wymiany ogumienia" (biznes zwłaszcza w okresie zimowym i wiosennym), ale z racji niedopracowania szczegółów nie będę rozwijał tematu, tylko złożę szanownemu jubilatowi życzenia: ŻYJ NAM WIELKI KANTORZE BACHU 1000 LAT! i zadedykuję mu jego własną kompozycję...

wtorek, 15 marca 2011

Błyskawiczny Telemann

Walizki, kufry, kartony i pudła... makabryczna ilość pudeł, przy rozpakowywaniu których spędzam ostatnio całkiem sporo czasu, które śnią mi się po nocach, prześladują, stają mi się na tyle bliskie, że zaczynam już z nimi rozmawiać. Podczas jednej z takich właśnie "rozmów" z pudełkiem posiadającym wszystko mówiący napis "płyty", mignęła mi przed oczami data, która wskazywała, że dokładnie wczoraj i bagatela 330 lat temu przyszedł na świat Georg Philipp Telemann - słynny muzyk-samouk, lipski organista, kapelmistrz, jeden z najbardziej płodnych kompozytorów epoki baroku. Pomyślałem, że to całkiem miła okazja do zaprezentowania tutaj jego twórczości, tyciutkiego wycinka z jego ogromnej spuścizny.

Pozwólcie jednak, że z racji wizji wielu długich wieczorów spędzonych na przeuroczych "rozmowach z pudełkami", tym razem prezentacja odbędzie się z prędkością błyskawicy, ale obiecuję w przyszłości bliżej przyjrzeć się tej intrygującej i jakże ciekawej muzyce. Biorąc pod uwagę słowa Händla: "Telemann to człowiek, który potrafi napisać motet na cztery głosy w mniejszym przeciągu czasu, niż większość ludzi byłaby w stanie napisać list" mam nadzieję, że tempo dzisiejszego posta odpowiadające umiejętnościom pana Telemanna, zostanie mi wybaczone. Lekarstwem na małą ilość słów niech będzie muzyka organowa w trzech odsłonach: chorału, aranżacji i "organów do towarzystwa".





środa, 16 lutego 2011

Charakterystyka tonacyi cz. 5 - "Bach do reperacji"

I stało się. Wzorcowo zakałapućkałem się w remont, pakowanie, rozkręcanie, przeprowadzkę, skręcanie, rozpakowywanie - choć do tego ostatniego to jeszcze długa droga. Korzystając z chwili odpoczynku przysiadłem sobie na jednym z pudeł wypakowanych po brzegi przeróżnymi książkami, ciuchami, nutami, płytami i pomyślałem: "trzeba to jakże ważne wydarzenie, które dotknęło, dotyka lub zapewne dotknie prawie każdego, uwiecznić jakoś na moim blogu". Szybko przewertowałem karty mej pamięci zawierającej katalog dzieł organowych Jana Sebastiana Bacha (oczywiście mam na myśli pamięć elektroniczną, własna w takich warunkach funkcjonuje nienajlepiej) i utknąłem na numerze 543. Dlaczego? Najpierw posłuchajcie.



Czy już sam początek nie jest jak katastrofa, którą na początku przypomina każdy większy remont i przeprowadzka? Wszystko co było do tej pory w miarę sensownie poukładane rozsypuje się jak domek z kart, spada w przepaść, resztkami sił próbując tylko wznieść się do poprzedniego poziomu. Gdzieniegdzie wśród gęstwiny kurzu i pyłu (tak, chodzi mi o ten z rozkuwanych ścian) przebija się malutkie światełko w tunelu, które w miarę upływu czasu staje się coraz wyraźniejsze dając tym samym nadzieję, że jeszcze tylko tydzień, dwa i wszystko wróci do normy. Ale światełko to przygasa, bo oto nadchodzi ekipa z maszynką do cyklinowania parkietów w postaci specyficznego, nacechowanego bardziej negatywnymi emocjami motywu fugi, który wraz z wwiercającym się niczym wiertarka udarowa w beton pedałem (zwłaszcza w zakończeniu) doskonale oddaje atmosferę panującą podczas reperacji mieszkania. A samo zakończenie to przecież ewidentna szlifierka kątowa z milionem rozbryzgiwanych dookoła iskier, charakterystycznym "metalicznym" brzmieniem i przebijającym się co chwilę młotkiem oraz meselkiem pana majstra.

No dobrze, to że nad naszym remontem zawisły ciemne chmury już wiemy, ale co z tonacyją, która zgodnie z tytułem posta miała być tutaj scharakteryzowana? A tu niespodzianka. Mam bowiem wrażenie, że znalazłem doskonały przykład, który nijak ma się do tej właśnie charakterystyki i świadczy albo o pomyłce autora tej definicji, albo o niesamowitym talencie pana Bacha, który z każdej, nawet najbardziej potulnej tonacji, potrafi wysupłać potwora. Oto ta krótka, ale konkretna charakterystyka:

"A-moll cechuje nabożnej kobiety miękki charakter i potulność".

Ja przepraszam, czy tutaj można usłyszeć nabożną kobietę, która w dodatku ma miękki charakter? Gdzie tu u licha potulność? Jeżeli to faktycznie ma być kobieta, to przypomina ona raczej istną bestię, która nie ma w sobie nic z łagodności, subtelności, czy nawet sympatyczności... A może ta subtelna kobieta wywarła swym "miękkim charakterem" taki wpływ na Jaśka, że nie wytrzymał i popełnił takie "udarowe" dziełko? Wiem wiem... Etap mojego życia, w którym obecnie się znajduję - nazwijmy to "napudełkowy" i związany z nim stan psychiczny, może wypaczać trochę pogląd na takie kwestie. Gdyby się bardzo postarać, w większości utworów pana Jana znajdę teraz kurz, dźwięk wiertarki, albo huk młota. Dlatego póki co przełknę może łyczek "amola" i obiecuję zbadać temat w nieco normalniejszych warunkach...

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Pasterze mili, czyście o...?

Jakiś czas temu udało mi się nagrać własną interpretację krótkiego preludium Mariana Sawy opartego na motywie XVIII-to wiecznej kolędy "Pasterze mili, coście widzieli", którą podzielę się dzisiaj z Wami. Może to dziwne, ale te niecałe 2 minuty zainspirowały mnie do nieco głębszej analizy samej kolędy. Analizy utrzymanej oczywiście w kontekście współczesnej formy betlejemskiej stajenki, w której zamiast pasterzy znaleźlibyśmy zapewne plastikowe zabawki a'la "DżiAjDżołso-Transformersy", Marię i Józefa zastąpiłyby odpowiednio Barbie i Ken, a zamiast Jezusa leżącego na sianku wisiałaby kartka z napisem: "sorki, jestem na solarce, wracam za 2 godziny".

Skąd ta inspiracja? Już po samym początku preludium Sawy orientujemy się, że będziemy mieć do czynienia z treściwą wariacją na temat, który zgrabnie i dowcipnie przedstawiony przez kompozytora, góruje przez cały czas trwania utworu. Wszystkie jego przeobrażenia, towarzyszące mu podskoki, powtórki i zacięcia, czy wreszcie dowcipne taneczne zakończenie, sugerują, że każdą, nawet najbardziej poważną rzecz czy kwestię, można zinterpretować i przedstawić po swojemu, po współczesnemu...




Tak więc widzimy kilku rosłych, stadnych mężczyzn przebywających w danym momencie trochę w górach, ale nie za wysoko, którzy tak oto sobie siedzieli na tych swoich pagórkach, gdy nagle coś ich tknęło - w sensie zaczęło do nich gadać i pytać, czasami dziwnym językiem:

Pasterze mili, coście widzieli?
Widzieliśmy maleńkiego,
Jezusa narodzonego,
Syna Bożego, Syna Bożego.

Wyciągnęli więc swoje pasterskie rolnety i "pyk" - uwidzieli najpiękniejszego Dzieciaka pod słońcem... a raczej pod gwiazdą - bo rzecz się działa nocą, o czym XVIII wieczny autor raczył zapomnieć.

Co za pałac miał, gdzie gospodą stał?
Szopa bydłu przyzwoita,
I to jeszcze źle pokryta,
Pałacem była, pałacem była.

I tak za pomocą przyrządu powiększającego widzieli to Boże Dziecię, ale zaraz po Nim ich doskonały wzrok przeniósł się na okoliczne zabudowania. "Oj widzę, że projektant tej szopy odbywał szkolenie AutoCada przez internet" - skomentował jeden, zwracając uwagę, że dach owej szopy pokryty był w sposób niespełniający obowiązujące normy sztuki budowlanej. Drugi przez chwilę pomyślał, że szopa była źle pokryta pałacem, ale pierwszy szybko wyprowadził go z błędu, znacząc swym pasterskim kijem znak "X" na jego plecach.

Jakie łóżeczko, miał Paniąteczko?
Marmur twardy, żłób kamienny,
Na tym depozyt zbawienny,
Spoczywał łożu, spoczywał łożu.

Ruszyli więc w drogę, aż tu nagle: "marmur twardy, depozyt zbawienny... czy my aby dobrze idziemy, może to chodzi o jakiś bank, a nie szopę?" - zastanowił się jeden, tym razem trzeci w kolejności "idzienia" pasterz, który w tym samym momencie dostał przez łeb czymś anielskim, aczkolwiek swym kształtem przypominającym raczej zwykły obuch. Swoje także usłyszał, ale tego niestety autor kolędy również nie przekazał.

Co za obicie miało to Dziecię?
Wisząc spod strzech pajęczyna,
Boga i Maryi Syna,
Obiciem była, obiciem była.

Po usłyszeniu takiego pytania, przez myśl pasterzom przeszły tylko kwestie tapicerskie, ale tak jak poprzednio zostały one szybko zduszone w zalążku przez czuwającego anielskiego Stróża. Nie oglądając się za siebie szli zatem dalej.

Czyli w gospodach? Czy spał w swobodach?
Na barłogu, ostrym sianie
delikatne spało Panię,
a nie w łabędziach, a nie w łabędziach.

Z racji swego prostego rozumowania, nie za bardzo zrozumieli powyższy wywód anielski, zwłaszcza w kontekście łabędzi, których w tamtych rejonach świata nie spotykano, a oni nie przywykli do podróżowania po świecie za swymi raczej tubylczymi owcami.

Kto asystował? Kto Go pilnował?
Wół i osioł przyklękali,
parą swą Go ogrzewali,
dworzanie Jego, dworzanie Jego.

Na końcu tego najważniejszego na świecie wówczas szyku szedł pastuch rozmyślający, czy to aby nie chodzi o to, że wół i osioł byli parą i jako tacy ogrzewali to Cudowne Dziecię swoją przyklękniętą obecnością. Uspokoił się, kiedy przypomniał sobie, że wół z natury jest sterylizowanym parzystokopytnym, a osioł jest po prostu... osłem. Mógł spokojnie dołączyć do reszty, by w końcu dotrzeć tam, gdzie dane było wreszcie zobaczyć na własne oczy to wszystko, o czym śpiewali Aniołowie i uradować się razem z nimi... No prawie.

Jakieście dary dali, ofiary?
Sercaśmy własne oddali,
a odchodząc poklękali,
czołem Mu bili, czołem Mu bili.

Najpierw oburzyli się, że szli taki szmat drogi tylko po to, żeby na końcu usłyszeć o sobie "ofiary". Potem nie za bardzo zrozumieli zwrot "sercaśmy", a na odchodnym przy wtórze anielskich śpiewów, strasznie rozbolały ich czoła... (niestety "całe", bo to w innej pieśni lud śpiewa tylko o ich przedniej części: "i uderzmy przed Nim czołem".

Wszystkiego... raczej bardziej normalnego w Nowym Roku!