wtorek, 8 października 2013

Uważaj bo zrobisz komuś krzywdę Bachem

Nie pamiętam dokładnie okazji, ale była takowa, z racji której w naszym domu pojawiło się takie oto małe popiersie pana Jana SB. Stało dumnie na organach aż do momentu, kiedy nasz chodzący już efekt innej okazji (w tym momencie opada na ten wątek kurtyna milczenia) zaczął się do niego dobierać. Staje przed instrumentem i domaga się rozrywki krzycząc: "Ba! Ba! Ba!". Wtedy pan Bach przy pomocy rodziców (nie swoich, a tych od domagającego się malca) zstępuje z wysokości na ziemię i raduje małe, ale już jakże zgrabne rączki. Spaceruje po dywanie, przewraca się albo spektakularnie uderza głową o meble. Za pomocą urządzenia emitującego dźwięki zwanego tatą, zdarza mu się także porozmawiać z malcem na różne tematy. Śmiechu i radości wypływającej z jednej, niewielkiej, białej figurki jest tyle, że można nią całkiem solidnie zalać cały dom. Ale jest także druga strona medalu. Głowa pana Bacha jest odlana z całkiem wytrzymałego materiału, raczej odpornego na uderzenia wszelakie. A takowe również mają miejsce. Bachem jakże chętnie ciosa się w krzesło, stół, czy komodę, które przegrywają walkę odnotowując spore wgniecenia. Rzuca się nim niespodziewanie w bliżej nieokreślonym kierunku, szczęśliwie jeszcze na niewielką odległość, przez co ci posiadający choć odrobinę refleksu mają możliwość odskoczenia i uniknięcia odciśnięcia piętna twarzy barokowego mistrza na własnej facjacie. Wystarczy jednak chwila nieuwagi i spory guz murowany.

Myślę sobie, że ta niewielka figurka i związane z nią wyżej opisane przygody, to szczęśliwie jedyna sytuacja, w której Bach mógłby wyrządzić komuś krzywdę i to z winy leżącej po stronie opiekunów miotacza (w przypadku nader upierdliwych właścicieli tych na pozór niewinnych małych Bachów wina leżałaby zapewne po stronie producenta, który w pudełku nie umieścił dodatkowo kasku ochronnego). Dlaczego? A dlatego, że choć zarówno figurka, jak i muzyka Bacha mają ze sobą coś wspólnego, bo potrafią niszczyć mury oraz nabijać guzy (w pierwszym przypadku autentyczne, w drugim "muzyczne"), to niesamowita moc wypływająca z precyzyjnie na pięciolinii postawionych nutek jest na tyle oczywista, że żaden desperat nie byłby nią w stanie zrobić krzywdy nikomu, nawet osobnikowi skazanemu na muzyczną chłostę. A kolejnym dowodem świadczącym o wspominanym już kiedyś pozytywnym działaniu tej ponadczasowej muzyki niech będzie muzyczny zestaw ośmiu krótkich, pochodzących z młodzieńczego okresu weimarskiego (skoro jesteśmy już w temacie związanym z najmłodszym pokoleniem wiernych fanów Bacha), ale jakże cudownych i jak zwykle w przypadku mistrza wyrafinowanych fug poprzedzonych oczywiście błyskotliwymi preludiami.

Informacja dla tych, którzy przyzwyczajeni są słuchać tych kompozycji w kolejności od C-dur do B-dur informuję, że poniższa playlista z przyczyn ode mnie niezależnych ułożona została w odwrotnej kolejności... Ale piszę to tylko tak na marginesie, żeby przypadkiem nie oberwać za to od takiego rozjuszonego delikwenta jakimś przelatującym Bachem. Miłego słuchania.

środa, 4 września 2013

Paranoja hipertranscendentalna

Do grudnia pozostało jeszcze trochę czasu, ale muzyczna bielska śmietanka miała przedsmak zimy już w wakacje. Trzykrotnie została zaszczycona obecnością pana Roberta Grudnia - jak możemy przeczytać na stronie artysty - znanego lubelskiego muzyka, solisty, producenta prestiżowych koncertów, spektakli i festiwali muzycznych, jednego z najchętniej zapraszanych koncertujących organistów w Polsce. I to ostatnie jak widać w przypadku mojego miasta by się zgadzało. Pana Roberta miałem już okazję słyszeć wcześniej, ale wtedy postanowiłem publicznie nie komentować moich przemyśleń na temat raczej komercyjnego występu z panem Agratiną. Z zamysłem zaznania potęgi muzyki organowej płynącej z tak pięknego i dobrze mi przecież znanego instrumentu, wybrałem się na pierwszy z trzech występów pana Grudnia. Kiedyś coś kazało mi milczeć. Teraz po ostatnich doznaniach z bielskiej katedry coś jednak zmusza mnie do wypowiedzenia kilku zdań na temat występu. O ile na przykład Purcell zagrany jakby z pamięci (choć z wyraźnymi jej zanikami), Ave Maria Schuberta zinterpretowana w zupełnie dziwaczny sposób i w dziwacznym tempie, Chopin z koszmarną artykulacją zagrany na bis zupełnie mnie nie poruszyły, o tyle już tańce pochodzące z Tabulatury Jana z Lublina chwilowo zaspokoiły mój ogromny niedosyt. Takie właśnie przeskoki ze strefy kiczu, jakby konieczności odbębnienia standardów, do całkiem przyjemnych rozwiązań brzmieniowych i ciekawych wykonań zupełnie mnie dezorientowały. Moje zagubienie w odbiorze ostatecznie wzmogły autorskie, jak ja to nazywam jednokopytne*, niezbyt wyrafinowane i raczej nieciekawe kompozycje pana Roberta. Zaniepokojony swoimi odczuciami po koncercie, zupełnie sprzecznymi - jak to zwykle w moim przypadku bywa - z odbiorem bielskiej publiczności, która jak zauważyłem ma w zwyczaju nagradzanie owacjami na stojąco każdy występ, niezależnie od jego poziomu artystycznego, postanowiłem poszperać trochę w internecie w poszukiwaniu jakiegoś dowodu na to, że może był to zły dzień pana Roberta, że może coś nie tak było z instrumentem, czy że wreszcie coś rozstroiło mój wbudowany odbiornik. Oczekiwałem nagrań artysty, w których przekaz i walory muzyczne, których tak brakowało mi po koncercie w bielskiej katedrze byłyby jasne, czytelne i na pierwszym miejscu. Znalazłem jednak nagrania, które pokazały mi, że taka mizeria artystyczna to swego rodzaju standard towarzyszący występom pana Roberta. Potwierdzenie znalazłem także w komentarzach innych słuchaczy, w znacznej większości brzmiących mniej więcej tak: "Nie ma to jak całoroczne koncerty Grudniowe gdzie się da i na czym da, albo kuriozalna transkrypcja utworu nie z tej epoki na instrumencie nie z tej epoki. Epokowe dokonanie od'tfu'rcze.", "'Organista' kompletnie ignoruje naturę instrumentu, na jakim ma grać.", "Pitupitupitupitu, improwizatorko-kompozytorska słabizna na miarę uczniaka.", "Bezsensowny gniot, improwizacja/utwór godna amatora! Widać po minie Pendereckiego, jak się zastanawia: co ja do cholery robię w tym cyrku...", "Po co ten internet zaśmiecać takimi przygłupiastymi pomysłami? Nie chodzi tylko o Chopina i o organy, ale o jakiś elementarny szacunek dla samych siebie... Dla mnie zdecydowanie ta mała dawka jest już niestrawna". Pełen szczerych chęci chciałem znaleźć to COŚ w interpretacjach i kompozycjach pana Grudnia, ale nie udało mi się. Może tak jest kiedy się człowiek nasłucha innych kompozycji będących zupełnymi przeciwieństwami takich (i tu również cytat) "Paranoi hipertranscendentalnych", którymi swoją publiczność raczy pan Robert. Może ta publiczność nie ma dostępu do internetu, albo w przeciwieństwie do mnie boi się wyrazić swoje zdanie. Ja w tym miejscu z publiczności tej niestety się wypisuję - mam do tego takie samo prawo, jak ci, którzy w niej są i zapewne pozostaną, bo gust i wymagania słuchacza względem artysty to bardzo indywidualna sprawa. Mój indywidualny odbiornik nastrojony jest jednak na odbiór muzyki oddalonej o 180 stopni, na przykład takiej:





* jednokopytne - w skrócie wszystko grane na jedno kopyto

piątek, 26 lipca 2013

Taniec śmierci po holendersku

Możliwość uczestniczenia wraz z Tonem Koopmanem w niezapomnianej jak sądzę muzycznej podróży to zapewne marzenie wielu młodszych, a kto wie czy również i nie starszych organistów z całego świata. Można więc temu młodemu człowiekowi ze zdjęcia obok tylko zazdrościć takiego spotkania. Ale drodzy Państwo trzeba mu także, a może przede wszystkim zazdrościć ogromnego talentu muzycznego jakim obdarzono go w momencie przyjścia na ten świat zaledwie 19 lat temu. Od dłuższego już czasu śledzę jego muzyczne dokonania, ale dopiero dzisiaj przyszedł czas na to, by zachęcić Was do zapoznania się z dokonaniami tego sympatycznego chłopaka - Gert'a van Hoef. Zastanawiałem się które z wielu nagrań Wam zaprezentować i ostatecznie padło na goszczący już kiedyś na moim blogu Taniec Śmierci Camille'a Saint-Saëns'a (kto jeszcze nie miał okazji, zapraszam na muzyczną retrospekcję). Zupełnie inna od poprzedniej interpretacja tego wielkiego dzieła (po części zapewne wynikająca z ograniczeń instrumentu) zaskakuje swoją świeżością, sprawnością, rzekłbym paradoksalnie do tematu nawet swego rodzaju... radością. Ale radością wynikającą raczej z faktu niesamowitego posłuszeństwa instrumentu, na którym ten młodzieniec ukazuje nam całego siebie, odkrywa najskrytsze zakamarki swojej muzycznej duszy. Jeżeli do tego świetnego utworu, wspomnianego wyczucia, technicznej sprawności, muzycznej dojrzałości i ewidentnego zrozumienia muzyka z instrumentem, całkiem zgranej ekipy kolegów non-stop "majstrujących" przy doborze głosów (czy to nie jest fajne, że zamiast korzystać z dobrodziejstw komputera można wciągnąć w zabawę kolegów?), dodamy wynikające z tego doboru cudowne brzmienie tego holenderskiego sprzętu grającego (przepiękne górne rejestry brzmią tak płaczliwie tylko w holenderskich instrumentach), otrzymamy cudowne i niepowtarzalne połączenie, którego chce się słuchać i oglądać, oglądać i słuchać... Szczerze życzę temu młodemu muzykowi spełnienia w dalszym odkrywaniu i coraz większym rozumieniu magicznego świata organowych dźwięków, ale nigdy w towarzystwie rutyny. A Wam drodzy słuchacze życzę głośników wypchanych po brzegi organowym uniesieniem!



A na dodatek jeszcze kilka zdjęć tego pięknego instrumentu:

środa, 3 lipca 2013

Białe na czarnym

Widząc dzisiejsze nagranie, przypomniał mi się raczej mało śmieszny kawał, w którym ktoś pyta, dlaczego na organowej klawiaturze są białe i czarne klawisze, a drugi ktoś odpowiada, że na białych to się gra na ślubach, a na czarnych na pogrzebach. Pomyślałem sobie, że ktoś kto wymyślił ten dowcip chyba nie widział klawiatury jak ta z dzisiejszej poniższej muzycznej propozycji. Tutaj bowiem statystycznie rzecz ujmując grałoby się w większości tylko na pogrzebach, bo czarno na białym widać, że więcej do muzycznego powiedzenia mają właśnie czarne. Z powyższego dowcipu "uśmialiśmy się" jak mniemam chyba wszyscy, więc część humorystyczną dzisiejszego wpisu moglibyśmy mieć odbębnioną. Ale będzie zupełnie inaczej. Teraz swój dowcip opowie sam pan Bach.


Dowcip zaczyna się pojedynczą linią melodyczną w formie uroczego pasażyku, który to wznosi się i opada, by już po chwili przejść do pedału i towarzyszyć salwom śmiechu, czyli przewijającym się przez całe preludium i fugę powtarzanym dźwiękom, raz pojedynczym, drugi raz w postaci akordów. Te rytmicznie powtarzane nuty to nic innego jak tylko chichot ubawionego po pachy własną kompozycją Bacha. Słuchając tego utworu mam wrażenie, że Bach albo był pod wpływem czegoś (choć kto wie, może nawet kogoś), albo robi sobie z nas wszystkich jaja. Najlepiej słychać to w samym końcu fugi (6:53), kiedy śmiech zamienia się w chwilę niepewności, a Bach zadaje sobie i nam pytanie, czy aby ten trwający przez cały utwór rechot był na miejscu? Ta niepewność w ułamku sekundy zmienia się w jeszcze większą salwę chachania. To tylko pokazuje, że być najbardziej na świecie natchnionym przez samego Boga człowiekiem, nie oznacza tylko potrzeby komponowania samych patetycznych, przejmujących dzieł, w których koniecznie trzeba zawrzeć jakiś mądry przekaz. Tu nie czarne jest na białym lecz białe na czarnym. Przynajmniej ja w tej całkiem sporej kompozycji nie znalazłem jakiegoś wzniosłego tematu, który kompozytor chciałby zaprezentować. A czy to przypadkiem nie jest tak, że również przez takie okraszone nieustannym chichotem dźwięków skoczne dzieła możemy stale być bliżej Boga? Wzniosłe kompozycje owszem są jakże istotne, ale potrzeba nam także trochę luzu i uśmiechu żeby zupełnie nie zwariować. Życzę Wam takiej właśnie wakacyjnej przerwy od patosu.



PS. Ależ piękny ten instrument, nieprawdaż? Dla wszystkich, którzy nie tylko lubią posłuchać, ale także pooglądać organy i to nie tylko z zewnątrz, polecam całą czteropłytową kolekcję BBC.

piątek, 24 maja 2013

Nader monotematyczny skryba

Przyznaję, że dziś kolejny raz mogę w Waszych oczach okazać się nader monotematycznym, "muzycznoorganowym" skrybą. Ale kurczę blade w tym przypadku naprawdę nie potrafię inaczej. Taka już moja przypadłość, że na pojawiające się imię i nazwisko tego mistrza interpretacji zaczyna się w mojej głowie niekontrolowany potok słów afirmujących muzyczny dorobek tego artysty. Im więcej zgłębiam ten niemały dorobek, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że na liście utworów, przy których przewija się nazwisko tego pana, nie ma ani jednej, dosłownie ani jednej złej, ba nawet choćby trochę nudnej, czy nieudanej interpretacji. Ten człowiek nie poplamił swojego muzycznego życiorysu jakimkolwiek nieprzemyślanym urzeczywistnieniem utworu. Każden jeden wykon (no co, trzeba być postępowym) - to majstersztyk, to brylant mieniący się milionem barw, to nieznośnie lekki byt. Każde nawet najmniejsze, w dodatku nigdy nieprzypadkowe muśnięcie klawisza sprawia, że ogarnia mnie poczucie... (teraz to może trochę źle zabrzmi, ale proszę mi wierzyć przemyślałem to określenie) wiecznego spokoju. I mam tu na na myśli spokój o... transmisję danych. Tak. W tym przypadku nadajnik jest zestrojony z odbiornikiem w stu procentach. Tu nie ma mowy o żadnych zakłóceniach. Jestem spokojny o każdą pojedynczą nutę, która za ułamek sekundy ożyje pod naciskiem jednego z 10 palców lub jednej z kończyn dolnych artysty i wryje się w moją muzyczną część mózgu. To niesamowite jak ta muzyka działa na mnie. Zastanawiam się tylko, czy tę przypadłość primo: da się leczyć i secundo: czy w ogóle trzeba ją leczyć. Dobrze mi z nią. To nieładnie życzyć komuś choroby, ale w tym przypadku wypada mi powiedzieć: zachorujcie na Tona Koopmana, jego wiecznie uśmiechniętą buzinkę, tak samo uśmiechnięte oczy i radość płynącą ze słuchania tej uduchowionej muzyki!

To właściwie mógłby być koniec mojego słowotocznego uwielbienia i początek słuchania muzyki, ale zabiorę Wam jeszcze jedną sekundę... może tercję. Trochę już minęło od początku tego bloga i aż dziw bierze, że do tej pory nie podzieliłem się z Wami poniższą kompozycją, będąca jedną z moich ulubionych i wdzięcznych. Utwór ulubiony - bo to połączenie dwóch największych: Vivaldiego z Bachem. Wdzięczny - bo jego granie i słuchanie, zwłaszcza takiego mistrzowskiego Koopmanowego wykonania, niesie ze sobą niesamowitą przyjemność, pozytywnie nastraja, umaja duszę, a wszystkie moll-e zamienia w Dur-y. "Dank u voor al meester!"

wtorek, 16 kwietnia 2013

Mało znani a pocześni cz. 3 - "Ksawier Rzeźbiarz - organowy alergik"

Wiosna! Powracamy do zakurzonego już nieco cyklu o kompozytorach zapomnianych, nieznanych, dziewiczych, ale wzbudzających respekt, godnych do poświęcenia ich muzyce chociaż kilku minut, bo mających w niej do przekazania coś interesującego, a może nawet intrygującego. Takim właśnie frapującym utworem zatrzymał mój dzisiejszy rozpęd niejaki Franz Xaver Schnitzer (1740-1785) - niemiecki kompozytor i organista benedyktyńskiego klasztoru w Ottobeuren. Niestety niewiele z jego uduchowionych kompozycji zachowało się do dnia dzisiejszego, ponieważ większość z nich nie było za jego życia publikowanych. Wykorzystywano je w większości tylko do potrzeb lokalnej społeczności.

Natrafiłem na sonatę D-dur i zacząłem roztaczać dość nietypową wizję...



Część I
I poniosło mnie razem z wiosennym wiatrem (oczywiście w towarzystwie ptactwa wszelakiego, aczkolwiek drobnego) na pagórkowate hektary, które to dopiero co zaczęły zielenić się świeżą trawą. Ochoczo przebijające się kwiatki i urocze zielska aż rwą się do kwitnięcia, wystawiania swoich słupków i pręcików na widok publiczny. Z każdej strony dopada mnie zapach nowego życia.

Część II
Tak to już dość dawno temu zostało pomyślane, że jak się człowiek trochę po polu nalata, to się za chwilę zmęczy. Nie inaczej było w moim przypadku, zwłaszcza w obliczu siedzącego trybu pracy - czytaj braku przyzwyczajenia do nieustannego latania. Przycupnąłem więc na większym kamieniu, rozprostowałem zmęczone "zimowym zastaniem" nogi i rozpocząłem proces czerpania wiosennego powietrza pełną piersią. Wdycham więc wszystko jak leci... Dosłownie. Łącznie z pyłkami, na które jak przystało na prawdziwego mieszczucha mam oczywiście uczulenie. Delikatny wiatr rozwiewa włosy, obserwuję z góry piękny świat, budzące się w nim życie, wącham i... czuję pismo nosem. Podejrzewam, że ta idylla nie będzie trwała wiecznie.

Część III
Nadchodzi oto trzecia, ostatnia, makabryczna dla mnie część tej wizji - alergiczna reakcja organizmu na otaczającą wiosnę. Cudowny do tej pory widok zaczyna się robić mglisty - oczy zalewają się łzami, zapach świeżej trawy znika - nos zalewa się wodnistą mazią, wiatr zaczyna denerwować podrażnione od smarkania nozdrza. Mam ochotę uciekać, wsadzić głowę do worka, najlepiej wypełnionego kostkami lodu. Mam dość wiosny? Tylko chwilowo. Sięgam do kieszeni i wyciągam magiczny specyfik, który aplikuję do przekrwionych oczu i nosa. Daję tym cudownym kroplom kilka chwil na zadziałanie by ponownie wiosennym pląsem oddalić się w kierunku pochwały wiosennego życia... Nareszcie!!!

piątek, 29 marca 2013

Droga Krzyżowa malowana dźwiękiem

Dzisiaj krótko: zapraszam na niesamowitą, zaskakującą, niepowtarzalną, natchnioną i wymowną MUZYKĘ organową. Karmię się nią od jakiegoś czasu i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że po prostu zbędne będą tu wszelkie komentarze, pochwały, czy słowa uznania. Po prostu wystarczy oddać się tej sztuce i czerpać. Panie i panowie, czapki z głów!

poniedziałek, 25 marca 2013

Gra o Tron... ale przez duże T

Dożyliśmy takich czasów, że wszyscy teraz grają: jeden w coś, drugi o coś, a trzeci gra kogoś zupełnie innego niż w rzeczywistości jest. Dzieciaki strzelają rozzłoszczonymi ptakami do świń, dorośli zaś mają te swoje Forexy. Szukają tylko sposobu na to by jak najwięcej ugrać, nierzadko kosztem innych (ale to mało istotne), przywdziewając najczęściej maski mające na celu zmylić przeciwnika w tej grze o... No właśnie o co? O wirtualne cyferki na kontach bankowych, mających tylko przełożenie na stałe podnoszenie komfortu życia z przyszpiloną etykietką "tu i teraz"? O te nasze współczesne wygody, bez których ludzie jeszcze nie tak dawno potrafili się obejść? Czy to gra warta świeczki? Czy rzeczywiście chcemy te wszystkie tablety, ajfony, rezydencje, fury i tony obowiązkowo markowych ciuchów uczynić naszym życiowym testamentem? Czy to faktycznie tylko o to chodzi? Niestety coraz częściej i coraz więcej ludzi, niesionych na fali propagandy takiego właśnie stylu życia, ma i zapewne będzie miało problem odpowiedzieć sobie na takie pytanie. Zaproponuję dzisiaj coś, co może tę odpowiedź nieco ułatwi - "Gra o Tron... ale przez duże T", robiąca furorę wśród wielu adeptów muzyki, doskonale wymyślona i zaprojektowana przez samego pana Bacha, którego to osoba będzie dzisiaj w centrum (a może nawet w epicentrum, bo szykuje się niemałe trzęsienie ziemi).

"Von deinen Thron tret'ich hiermit" to z pozoru proste preludium chorałowe, które zamieszało ostatnio bardzo w mojej prywatnej hierarchii dzieł organowych pana Jana. Zamykam oczy i słucham. Pozwalam wszystkim dźwiękom ułożonym w doskonałą całość, która swym kunsztem kontrapunktu sięga zenitu, wtargnąć do mojego organizmu i dotrzeć do wszystkich jego zakamarków. Im bardziej oddaję się tej muzyce i wsłuchuję się w te jakże krystalicznie czyste dźwięki, które powstawały podobno już na łożu śmierci kompozytora, tym bardziej ogarnia mnie takie zupełnie dziwne i niewytłumaczalne poczucie spokoju. Jedna po drugiej, wszystkie kotłujące się myśli będące skutkiem ubocznym współczesnego życia w biegu, magicznie odpływają. Nabieram przekonania, że te wszystkie gry, w które nas ten dzisiejszy świat wciąga są zupełnie nieistotne. I to jest niesamowite!

W przeświadczeniu o wielkości tego dzieła, o jego poruszającym charakterze i jakimś tajemniczym przesłaniu z niego wypływającym nie jestem sam. Staram się ten fenomen wydobyć jednak bardziej duchowo, kiedy inni podchodzą do tego bardziej po ludzku, szukając rozwiązania tej łamigłówki chociażby w matematyce: liczby 14 i 41, które w germańskim alfabecie numerycznym odpowiadają sumie liter B.A.C.H. i J.S.BACH, są wpisane w strukturę utworu (pierwsza zwrotka składa się z 14 dźwięków, cała melodia chorału liczy ich 41, ostatnia nuta w górnym głosie przytrzymana jest przez 14 pulsacji rytmu itd.). Nie jestem przekonany, czy o to właśnie chodziło umierającemu Bachowi, który będąc już jedną nogą u Tronu Najwyższego zdawał "relację ze swego życia". Albert Schweitzer w swojej książce o Bachu tak napisał o tym utworze:
"głosy płyną tak naturalnie, że (...) nie dostrzega się kunsztu: ulega się całkowicie czarowi owych wspaniałych G-durowych harmonii. Zgiełk świata nie przenikał przez zasłonięte okna. Umierającego Bacha otaczała już harmonia sfer. Dlatego w jego muzyce nie ma śladu cierpienia: spokojne ósemki poruszają się już poza granicami ludzkich namiętności..."
Zapraszam do oderwania się na chwilę od gier wszelakich i poświęcenia niespełna pięciu minut tej niesamowicie transcendentnej MUZYCE, a przez to dać sobie szansę na odnalezienie dużej litery w "grze o Tron", w której główny bohater ma tylko jedno życie.

1. Najbliższa interpretacyjnie i brzmieniowo moim odczuciom wersja, jaką udało mi się znaleźć w sieci: http://www.youtube.com/watch?v=52RdshARXdg

2. Gustav Leonhardt:


3. Inne ciekawe brzmienie:


4. Wersja chóralna:

czwartek, 28 lutego 2013

Och, Karol 3!

W 1985 roku był "Och, Karol". Później w 2011 ktoś wpadł na "doskonały" pomysł i zrobił remake pod tytułem "Och, Karol 2". A dzisiaj ja proponuję Wam najnowszą odsłonę obrazu "Och, Karol" z numerkiem trzy w wersji audio VIP DELUXE dla koneserów. Jaka będzie różnica między moją produkcją a pozostałymi dwiema? Rzekłbym zasadnicza. Tam główną rolę odgrywa jeden gość otoczony naraz kilkoma babeczkami, tu jeden gość otoczony kilkoma mężczyznami.... choć to akurat nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma natomiast inny fakt. Dwie pierwsze produkcje przedstawiają mizerną historyjkę, która za pomocą szklanego ekranu ma bawić i zarabiać miliony. Tu natomiast do odbioru wystarczy sama fonia. A skoro tytułowy bohater ma do tego na nazwisko Szymanowski, czyli stawiany jest na równi z Fryderykiem Chopinem, jako jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów, to fonia ta nie jest byle jaka. Gdy dodamy do tego jeszcze, że odtwórcą głównej roli jest sam pan Jan Bokszczanin, czyli organowy aktor z górnej półki, to będzie to już superprodukcja pretendująca do muzycznego Oscara - choć zapewne dla nieco węższego grona muzycznej publiczności (mam nadzieję, że się mylę).

Co zatem usłyszymy wybierając dzisiejszą propozycję? Organową transkrypcję w formie miniaturowej pozytywki, w której gustownie zamknięto późnoromantyczną nastrojową etiudę ubraną w specyficzną dla tamtych czasów harmonikę. Do uruchomienia tego szykownego mechanizmu potrzebny jest jeszcze kluczyk. Jest nim sam Chopin i jego niebagatelny wpływ na twórczość Karola. Usiądźmy zatem wygodnie w naszych "kinodomowych" fotelach i dajmy się ponieść organowemu obojowi. Nie zapomnijmy mieć przy sobie zaproszenia, dziś na szczęście jeszcze z napisem WSTĘP WOLNY!

środa, 30 stycznia 2013

Panie Poulenc, co z nami będzie?

Dokładnie 50 lat temu ten sympatyczny pan w kapeluszu z dużymi, nieco odstającymi uszami i wymalowanym w oczach brakiem pewności siebie i swoich wartości, opuścił ten świat, pozostawiając po sobie całkiem spory dorobek muzyczny: począwszy od sonat, pieśni, kantat, przez koncerty, balety, a na utworach orkiestrowych kończąc. Francis Poulenc - bo o nim właśnie mowa - był francuskim kompozytorem bez jakichkolwiek studiów muzycznych, ale muzykiem dojrzałym, bo urodzonym "z muzyką w głowie". Słychać to doskonale w dzisiejszym obszerniejszym niż zazwyczaj przykładzie muzycznym - koncercie na organy, kotły i smyczki g-moll. Jakiś czas temu przysłuchiwaliśmy się już podobnej większej formie muzycznej, w której organy odgrywały swoją niemałą rolę - symfonii "mało" organowej Camille'a Saint-Saensa. Dzisiejszy koncert jest jednak zupełnie inny. Tu da się słyszeć, że to właśnie organy wiodą prym przed orkiestrą, że to dzieło właśnie stworzone jest dla nich. We wspomnianej symfonii organy są jakby wtopione w orkiestrę, co jakiś czas wychylając delikatnie piszczałkę, no góra kilka piszczałek zza przysłowiowego rogu. U Saint-Saensa organy w całej kompozycji właściwie brzmią jednakowo, z podziałem na cicho lub głośno. U Poulenca co chwilę zmieniają barwę i swój charakter. Raz przebijają się przez kotły potężnym rykiem wszystkich dostępnych głosów, żeby za chwilę cichutko wykonać solową partię, dającą jednocześnie grającemu możliwość pokazania możliwości zarówno swoich, jak i instrumentu. Delikatnie wybijają się nieco chrapliwym brzmieniem języków ponad delikatnie płynącą partię smyczków. Przez takie właśnie zmiany brzmień i sposobu rejestracji instrumentu (sugerowane przez samego Maurice Duruflé, który to nawiasem mówiąc sam w 1938 roku zasiadł przy kontuarze organów podczas prawykonania tego dzieła), połączone ze specyficzną dla tamtych czasów francuską harmonią, odnosi się wrażenie, że bierzemy udział w jakiejś niesamowitej opowieści. I tak de facto jest. Ten ogrom żywiołowości i emocjonalności, zmiany nastroju i charakterystyczny klimat jaki Poulenc buduje w tym niemałym przedsięwzięciu muzycznym, są doskonałym odzwierciedleniem stanu jego duszy, nękających go ciągle wątpliwości i towarzyszących jego życiu wydarzeń: utraty swojego życiowego partnera, czy też swojego religijnego powrotu do chrześcijaństwa. Przez sporą część utworu daje się słyszeć charakterystyczny niepokój, jakby wyczekiwanie czegoś niewiadomego, może nadchodzących czasów wojny. Słuchacz pozostaje z taką niewiadomą do samego końca. Słysząc na koniec delikatne smyczkowe staccato sugerujące odliczanie czasu i wieńczące dzieło gwałtowne uderzenie w kotły, odnosi się wrażenie, że opowieść, w której się uczestniczy jeszcze się nie skończyła. Dlaczego? Może dlatego, że każda następna sekunda, minuta, czy dni zbliżające nas do pewnego końca, są dla nas jedną wielką niewiadomą, której nikt nie jest w stanie odgadnąć, czy przewidzieć?

Taka jest moja aktualna interpretacja, którą dzielę się dzisiaj z Wami. Zapewne mniej lub bardziej zgodna z Waszymi, ale też taka, która w miarę bardziej uważnego wsłuchiwania się w ten utwór będzie prawdopodobnie ewoluowała. Poulenc doskonale maluje na tym muzycznym płótnie wystarczająco duży i zróżnicowany obraz, że każdy może wyczytać z niego coś zupełnie innego, być może wręcz kontrastującego z przytaczaną przeze mnie wszechobecną niepewnością (bo są przecież momenty piękne, zwiewne, skoczne, przepełnione pozytywnymi emocjami). I to właśnie mnie urzekło i stanowi moim zdaniem o wielkości tej muzyki. Polecam!

czwartek, 10 stycznia 2013

Globalnie ocieplony klimat Świąt

Pamiętacie jeszcze czasy, kiedy to wszyscy straszyli nas tak zwaną dziurą ozonową? Jeden z prześmiewczych serwisów internetowych głosi nawet, że używanie dezodorantów mogło zdaniem naukowców oraz wielu ministrów środowiska powodować niebezpieczne przyciąganie tejże dziury. A ta będąc wielką, czarną i w dodatku pachnącą Domestosem potrafiła wciągać i pożerać ludzi, którzy nadużywali tego wspaniałego wynalazku poprawiającego stan tak zwanej higieny osobistej. Więc mieliśmy czasy, w których na przykład jazda zatłoczonym autobusem była trochę bardziej niekomfortowa niż aktualnie. Byli jednak zatwardziali zwolennicy stosowania dezodorantów na przekór sugestiom naukowców i to zapewne przez nich nastały kolejne czasy z tak zwanym efektem cieplarnianym. Efektem tego efektu jest znowuż straszenie przez ekologów z całego świata teorią, że to właśnie ten efekt przyczyni się do zagłady ludzkości, a nie tam jakieś kończące się kalendarze Majów. Jak do tego dołożymy jeszcze globalne ocieplenie klimatu, to w rezultacie możemy się spodziewać na przykład samoistnie wykluwających się jajek w lodówce, czy niekontrolowanych wypływów magmy z kanalizacji. Są na szczęście pozytywne aspekty: nie trzeba będzie używać tosterów, piekarników, czy elektrycznych grillów (grilli jeśli ktoś woli). To przecież niesie za sobą oszczędność prądu, która obok nieużywania dezodorantów niebagatelnie wpływa na zmniejszenie dziury ozonowej, efektu cieplarnianego, czy jak ktoś chce również globalnego ocieplenia.

W samym środku tego błędnego koła chciałem Wam umilić jeszcze jedną wadę wynikającą z tego nieustannego ocieplenia - kolejne Święta bez śniegu. Jak wszędzie, tak i tu utworzyły się zapewne dwa obozy rodaków: jedni zadowoleni, gdyż nie musieli się przejmować złymi warunkami na drogach podczas rodzinnych świątecznych wyjazdów. Drudzy źli i zmierzli, bo nie mogli sobie poskrzypieć butami idąc przed północą na Pasterkę, twierdząc przy tym ogólnie, że to kolejne Święta bez klimatu. A ja im na to - klimat jest zawsze, nawet jeśli jest nieco globalnie ocieplony. Wystarczy po prostu chcieć. Na przykład tak, jak chce się Panu Arkadiuszowi Popławskiemu umilać słuchaczom te trudne chwile Świąt bez śniegu (a poniższy przykład to tylko jeden z wielu dowodów na to, że nie są to tylko czcze słowa, lecz fakty poparte dodatkowo moim dwukrotnym osobistym doświadczeniem tego "chcenia" Pana Arkadiusza). Na początku tego Nowego Roku życzę więc wszystkim, żeby właśnie tak się nam chciało chcieć przez cały rok!