środa, 30 stycznia 2013

Panie Poulenc, co z nami będzie?

Dokładnie 50 lat temu ten sympatyczny pan w kapeluszu z dużymi, nieco odstającymi uszami i wymalowanym w oczach brakiem pewności siebie i swoich wartości, opuścił ten świat, pozostawiając po sobie całkiem spory dorobek muzyczny: począwszy od sonat, pieśni, kantat, przez koncerty, balety, a na utworach orkiestrowych kończąc. Francis Poulenc - bo o nim właśnie mowa - był francuskim kompozytorem bez jakichkolwiek studiów muzycznych, ale muzykiem dojrzałym, bo urodzonym "z muzyką w głowie". Słychać to doskonale w dzisiejszym obszerniejszym niż zazwyczaj przykładzie muzycznym - koncercie na organy, kotły i smyczki g-moll. Jakiś czas temu przysłuchiwaliśmy się już podobnej większej formie muzycznej, w której organy odgrywały swoją niemałą rolę - symfonii "mało" organowej Camille'a Saint-Saensa. Dzisiejszy koncert jest jednak zupełnie inny. Tu da się słyszeć, że to właśnie organy wiodą prym przed orkiestrą, że to dzieło właśnie stworzone jest dla nich. We wspomnianej symfonii organy są jakby wtopione w orkiestrę, co jakiś czas wychylając delikatnie piszczałkę, no góra kilka piszczałek zza przysłowiowego rogu. U Saint-Saensa organy w całej kompozycji właściwie brzmią jednakowo, z podziałem na cicho lub głośno. U Poulenca co chwilę zmieniają barwę i swój charakter. Raz przebijają się przez kotły potężnym rykiem wszystkich dostępnych głosów, żeby za chwilę cichutko wykonać solową partię, dającą jednocześnie grającemu możliwość pokazania możliwości zarówno swoich, jak i instrumentu. Delikatnie wybijają się nieco chrapliwym brzmieniem języków ponad delikatnie płynącą partię smyczków. Przez takie właśnie zmiany brzmień i sposobu rejestracji instrumentu (sugerowane przez samego Maurice Duruflé, który to nawiasem mówiąc sam w 1938 roku zasiadł przy kontuarze organów podczas prawykonania tego dzieła), połączone ze specyficzną dla tamtych czasów francuską harmonią, odnosi się wrażenie, że bierzemy udział w jakiejś niesamowitej opowieści. I tak de facto jest. Ten ogrom żywiołowości i emocjonalności, zmiany nastroju i charakterystyczny klimat jaki Poulenc buduje w tym niemałym przedsięwzięciu muzycznym, są doskonałym odzwierciedleniem stanu jego duszy, nękających go ciągle wątpliwości i towarzyszących jego życiu wydarzeń: utraty swojego życiowego partnera, czy też swojego religijnego powrotu do chrześcijaństwa. Przez sporą część utworu daje się słyszeć charakterystyczny niepokój, jakby wyczekiwanie czegoś niewiadomego, może nadchodzących czasów wojny. Słuchacz pozostaje z taką niewiadomą do samego końca. Słysząc na koniec delikatne smyczkowe staccato sugerujące odliczanie czasu i wieńczące dzieło gwałtowne uderzenie w kotły, odnosi się wrażenie, że opowieść, w której się uczestniczy jeszcze się nie skończyła. Dlaczego? Może dlatego, że każda następna sekunda, minuta, czy dni zbliżające nas do pewnego końca, są dla nas jedną wielką niewiadomą, której nikt nie jest w stanie odgadnąć, czy przewidzieć?

Taka jest moja aktualna interpretacja, którą dzielę się dzisiaj z Wami. Zapewne mniej lub bardziej zgodna z Waszymi, ale też taka, która w miarę bardziej uważnego wsłuchiwania się w ten utwór będzie prawdopodobnie ewoluowała. Poulenc doskonale maluje na tym muzycznym płótnie wystarczająco duży i zróżnicowany obraz, że każdy może wyczytać z niego coś zupełnie innego, być może wręcz kontrastującego z przytaczaną przeze mnie wszechobecną niepewnością (bo są przecież momenty piękne, zwiewne, skoczne, przepełnione pozytywnymi emocjami). I to właśnie mnie urzekło i stanowi moim zdaniem o wielkości tej muzyki. Polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz