
O tym, czy przedwcześnie zmarły Nicolaus Bruhns (1665 - 1697) nie miał kłopotów alkoholowych nie wiemy, bo o takich ewentualnych przypadłościach nikt na szczęście dla zainteresowanego ani nie mówi, ani też nie pisze. Ten utalentowany muzyk, uczeń samego Buxtehudego, kompozytor, który stanął trochę w cieniu błyszczącej muzyki swego mistrza oraz Jaśka Bacha, ma w swoim dorobku sporo niczegowatych (dla niewtajemniczonych i ukierunkowanych na nowe trendy w mowie po prostu seksownych), a do tego wzniosłych kompozycji. A te, żeby nie było nudno, dodatkowo wzbogacone są przynajmniej jednym ciekawym "tworem" wpisującym się w nurt tak zwanych "dzieł po-alkoholowych" lub "utworów na-kacu". Te dwa utworzone przeze mnie pojęcia służą tylko i wyłącznie do katalogowania dzieł ewidentnie przesyconych procentowym natchnieniem.
Na marginesie dodam tylko (żebym nie został posądzony o jakąś stronniczość), że sam Bach posiada w tym moim katalogu przynajmniej kilka takich dzieł, ot chociażby pisane jakby "na gazie" Preludium C-dur BWV 547 lub Fuga A-dur BWV 536 z motywem, który Bach ewidentnie musiał usłyszeć przechodząc obok jakiegoś baru, w którym na dobre zabawiały się drobne pijaczyny, nieświadome tego, że ich wznoszona pod niebiosy pieśń wychwalająca walory życia w stanie upojenia, stanie się tematem jednego z nieśmiertelnych utworów największego muzycznego geniusza świata.
Spróbujcie zatem zestawić muzykę ze szkicem sytuacji, na bazie której mogło powstać Preludium G-dur idealnie wpasowujące się swoją sielskością we wcześniej przytoczony opis tonacji. Z jak zwykle trafnej, odkrywczej, świeżej i nietypowej gry mojego - nie ukrywam - ulubionego organisty "odtwarzacza" Tona Koopmana wyłania się taki oto obraz sytuacji, którą być może targany wyrzutami sumienia barokowy twórca Bruhns chciał się z nami podzielić.
(Jako, że wersja Tona Koopmana jest już niedostępna, polecam inną zaznaczając, że w związku z tym znaczniki czasowe podane poniżej troszeczkę się "rozjechały", ale kto sprawniejszy, ten połapie się o co i kiedy chodzi.
Poranną ciszę przerwał dzwonek telefonu. Nicolaus podniósł najpierw ciężką rękę, a zaraz po niej jeszcze cięższą słuchawkę telefonu (czy czegoś podobnego, co wówczas służyło ludzkości do porozumiewania się między sobą z odległości uniemożliwiającej bezpośredni kontakt wzrokowo-paszczowy). Bardzo rozweselony i donośny głos zapraszał go na piwo, zapewne niejedno. Rzucane cicho odpowiedzi Nicolausa sugerowały lekką niedyspozycję wynikającą z nadużyć dnia poprzedniego, ale po kilku wymianach zdań i namowach kolegów udało się ostatecznie ustalić czas i miejsce spotkania. Ofiara telefonicznej przemocy wstała zatem z łóżka i nieco zachwianą posturą (00:31) skierowała swoje kroki do łazienki. Od tej pory zaczął się istny maraton. Podpierając się raz lewą, raz prawą ręką o ściany Nicolaus zbliżył się do schodów, które jak zwykle stanęły na drodze do najbardziej upragnionego w tej chwili miejsca na ziemi. Zejście do łazienki z sypialni położonej na piętrze przeważnie wymagało nie lada zachodu. Tak było i tym razem (01:19).
Kiedy cała ta poranna ceremonia zakończyła się sukcesem i jakimś cudem osoba Nicolausa zjawiła się na spotkaniu, rozpoczęło się pochłanianie wykwintnych trunków. I tak na początek (02:00) pękło kilka butelczynek piwa jasnego, które pozwoliły zapomnieć o porannych stresach higienicznych. Kolejnym smakołykiem było piwo ciemne (03:16), które z gracją wtłoczone przez otwór gębowy, najpierw delikatnie musnęło ścianki przełyku, by ostatecznie uwieńczyć podróż w żołądku, pozostawiając tym samym swój ślad w centralnym ośrodku nerwowym. Ten z kolei pełniąc między innymi funkcje obronne, zadziałał prawidłowo (03:29) wywołując u Nicolausa konieczność odwiedzenia pewnego znanego doskonale miejsca. I znowu rozpoczęła się kolejna długa podróż (03:36), z tą tylko różnicą, że czasu na jej realizację było jakby mniej.
Ostatecznie się udało (03:58) i cel został osiągnięty. Rozpoczął się błogi stan wytchnienia (04:03), który zdradliwie okazał się bardzo krótkotrwały i w głowie Nicolausa poczęły wirować różne nienaturalne obrazy wymieszane z przebłyskami rzeczywistości (04:12), które powaliły go na podłogę. Nie wiedział już, czy to, że delektuje się ponownie zimnym trunkiem (04:24) jest autentycznością, czy wyimaginowanym stanem jego umysłu. Było to jednak nieistotne. Istotnym był błogi stan, idylla i sielanka, które panowały w jego nie-świadomości. I taki stan trwałby zapewne jeszcze wieki, gdyby nie donośny krzyk małżonki (05:57), który raptownie wyrwał go z sennego letargu: "Ty stary leniu, wstawaj wreszcie i weź się do jakiejś roboty! Kartofle czekają! Schody nie umyte! Non stop tylko śpisz i coś tam mamroczesz pod nosem, a potem wstajesz i bazgrolisz te swoje dziwolągi na papierze! Wstawaj leniu!!!"
Co miał robić? Wstał i ciesząc się z faktu, że był to tylko wymysł jego wyobraźni (choć tego do końca nie był pewien), spisał na kolanie to, co mu się przyśniło i zabrał się za obieranie ziemniaków...